poniedziałek, 28 marca 2011

0:1 dla rozumu

No i tydzień kolejny minął..
Po nocnym powrocie do domu w poniedziałek, wtorkowy poranek powitał mnie ostrym drapaniem i bólem w gardle:( Niemiła ta niespodzianka jeszcze tego samego dnia weszła w fazę rozwojową, przynosząc ze sobą też gorączkę i ogólne kiepskie bardzo samopoczucie. A w sobotę czekała na mnie wciąż Sobótka z półmaratonem-tym, który miał być otwarciem nowego sezonu.. Środa i czwartek poprawy niestety nie przyniosły jeśli chodzi o zdrowie, nie wyszłam nawet do biura, pracując z domu, a w piątek do akcji wkroczył jeszcze suchy kaszel. Wprawdzie miałam spakowane już ubrania i buty do biegania, bo do Wrocławia miałam jechać prosto z pracy, więc koniec końców wyjechałam na Dolny Śląsk przygotowana. I tak pokasłując jak zaawansowany gruźlik zastanawiałam się, jak tym razem poradzę sobie w roli fotoreportera chłopaków. Że nie będzie łatwo, tego byłam pewna;). W drodze na pociąg kupiłam jeszcze butlę syropu prawoślazowego i niezawodną maść Wicka, z nadzieją, że może jeszcze uda mi się oszukać swój organizm w ciągu tych następnych kilku godzin. I chyba nieco pomogło, choć kaszel mocno nadwerężał moje gardło i z oddychaniem było kiepsko...

Droga z Wrocławia do Sobótki była walką wewnętrzną z sobą samą, toczącą się na poziomie serce-rozum. Po odbiorze pakietu z numerem startowym rozum nie miał już szans, bo ani się spostrzegłam już byłam przy szatni i chwilę później sznurowałam buty;). Zapakowałam tylko na trasę swój prywatny "doping" w postaci dwóch cukierków Halls Extra Strong (lepsze na chrypę i gardło niż jakiekolwiek apteczne specyfiki), słusznie przewidując, że w megaszybkim tempie wysuszy mi się w gardle. Od 5 do 18 km jak chomik trzymałam w buzi jednego cukierka i w zupełności wystarczyło - przyznam, że nie spodziewałam się aż tak pozytywnego działania na moje gardło. Bałam się na starcie, że nie dam rady, bo i cały tydzień przed półmaratonem nie dość,że poszedł w plecy, nie dość, że w sobotę wcześniej nie udało się ostatniego długiego wybiegania zrobic, to jeszcze ten niespełna tydzień choróbska niezmiernie mnie wykończył. W rezultacie meldowałam się na starcie z nad wyraz sztywnymi mięśniami (pomimo rozgrzewki). I przypomniałam sobie o czytanym na kilka dni wcześniej artykule na bieganie.pl o taktyce startu z szybszą drugą połową, czyli wolniejszym początkiem:). Chyba w tę sobotę w Sobótce nie miałam szans zastosować jakiejkolwiek innej taktyki. Którym to sposobem po raz pierwszy wystartowałam znacznie wolniej niż zawsze (zawsze=za szybko).
Jeszcze na 2-3 tygodnie przed startem zakładałam, że będzie to typowy start kontrolny i przyznam, że biorąc pod uwagę czas z PM w Warszawie 2010 (1:58:09), liczyłam się nawet z tym, że mogę nie złamać 2 h przy ponad 200 m przewyższenia na trasie biegu. Tymczasem, mimo wszelkich niedogodności, każdy podbieg był czystą przyjemnością:). Chociaż nie mogłam się powstrzymać przed wspomnieniem fatalnego startu w Falenicy 3 tygodnie wcześniej, gdy już wspinałam się na ostatni podbieg przed dobiegiem do mety:). Ostatecznie wyszło 1:58:04 netto i pewnie jakiś udział tej falenickiej porażki w tym jest;). Taktyka "Startuj wolniej" również okazała się być trafna, bo od 5 km do mety wyprzedziłam 64 osoby nawet tego nie zauważając. Ostatecznie w swojej kategorii udało mi się jeszcze na połowę stawki załapać i spośród 137 kobiet w ogóle wyszło, że miałam 58. czas. Wciąż przyzwoicie, jak na okoliczności.

A co było na mecie? Napad kaszlu vol. 2;). I mam go niestety wciąż do dziś - nawet ukraińska musztarda nie pomogła go przepędzić:D.

Podsumowując zaś sam bieg i trasę - warto było zobaczyć coś innego niż trasa PM w Warszawie:). Zdecydowanie takich okoliczności przyrody mi brakowało. Nawet ostra mżawka nie była w stanie odebrać przyjemności z przemierzania trasy wokół Ślęży.

A w sobotę mierzę się z Falenicą - mam nadzieję,że kaszel już minie, a jak nie, to znów zastosuję terapię Hallsową;).

poniedziałek, 21 marca 2011

Motywator

Hmm...po problemach z weekendowym treningiem, kiedy nie miałam ani chwili aby wyjść na dłuższe wybieganie (ostatnie..) przed półmaratonem, z racji tej, że pół soboty jeszcze mi praca skonsumowała, drugie pół różnej maści prace domowe, i kiedy usypiając dziś całą drogę powrotną do Warszawy marzyłam tylko o kawie, ciachu i łóżeczku, uciekłam się do fortelu... Na postoju kupiłam fast foodowego hot doga z przydrożnego baru.. A to wszystko po to, aby mieć motywację do spalenia tego paskudztwa;) Zadziałało:) - na krótki, bo krótki, ale wyszłam na trening po przyjeździe. W sumie całkiem nieźle działa na psychikę;) i na krótką metę może się sprawdzać.

niedziela, 13 marca 2011

Kryzysowo

Kolejny debiut na warszawskich salonach biegowych znów za mną. Tym razem salonami były błotniste ścieżki lasu kabackiego w ramach GP Warszawy w sobotę. Miało być lekko, fajnie i przyjemnie. I było. Fajnie i przyjemnie. Słonecznie do tego. Ale już nie lekko. Dwa kryzysy na 10 km to średnia zdecydowanie powyżej norm wszelakich.

Zaczęło się od tego, co zawsze - zbyt szybki start. Potem kolka, ale zanim ona, to naprawdę biegło mi się bardzo przyjemnie i niosła mnie wiosenna aura. Tylko że po ok. 2 km jakoś ta aura w ciężkie chmury się zmieniła i musiałam walczyć z kolką...następne 2 km. Złość wielka na siebie samą, że znów się nie posłuchałam rozsądku - w końcu miał to być po prostu trening.. Do ok. 8 km udało mi się biec swobodniej, a potem znów mały kryzys..sam finisz już nieco lepiej:). Ogólnie 54:45 mój zegarek pokazał. Cienko jak barszcz, ale w zasadzie to złapana przez kolkę stwierdziłam, że skoro się już i tak męczę, to nieco sobie dorzucę wysiłku i "zaliczę" wszelkie napotkane błota i kałuże. Co też uczyniłam. Zafundowałam moim Jazzom treściwą maseczkę błotną;), ale z racji ich brązowej barwy wciąż wyglądały jak nietknięte niemal. Chociaż w takich sytuacjach ten ich nienajpiękniejszy kolor się sprawdza :D.

Dziś miało być długie wybieganie - ostatni taki dłuuugi trening przed półmaratonem ślężańskim, ale po wczorajszym GP (chyba nie do końca dobrze się rozciągnęłam z pośpiechu..:/) i po wieczorze/nocy towarzysko zagospodarowanej moje członki po przebudzeniu wołały o litość.. Miało być 20 km, a wyszło...jak wyszło. Posłuchałam ciała, bo czasem miewa rację i zafundowałam sobie blisko godzinną sesję ćwiczeń Pilatesa i wzmacniających, głównie nogi. I brzuszki do tego (jest lepiej;)) i pompek kilka nawet, choć nie znoszę ich serdecznie, ale stwierdziłam, że w braku treningu biegowego zadam sobie jakieś psychiczne cierpienie. Fizyczne zresztą też, biorąc pod uwagę moje zamaskowanej wielkości bicepsy.

A propos biegu w Sobótce - M. był dziś na rekonesansie trasy i zdał relację. Poczuł w nogach ten nieszczęsny podbieg, o który najbardziej się boję. Tam naprawdę nie będę mogła wystartować za szybko - bo będzie niedobrze... I niepokoi mnie to, że ostatnio moje mięśnie jakby nie dają za mną rady...:/ Czego przykładem choćby dzisiejszy dzień.. Wiem doskonale, że to brak kompleksowego treningu, uzupełnionego o gimnastykę - wiem. I wiem, że będzie ciężko w Sobótce tego 26go. Ale podobno widoki na trasie piękne:). Więc warto.
Ale przez pozostałe niecałe 2 tygodnie już nie mogę odpuścić gimnastyki. A dłuższe wybieganie może jeszcze uda się w sobotę przyszłą zrobić...

PS. Witam w nowej szacie blogspotowej - z wiosną przyszła potrzeba zmian. I tęsknota za górami, co widać na załączonym obrazku.

czwartek, 10 marca 2011

Wiosennie

Zdecydowanie w powietrzu wiosnę poczułam.

I to nie tylko fakt, że mogłam (a nawet musiałam) zrezygnować z tzw. trzeciej warstwy gdy w końcu dotarłam na Agrykolę, ale też dlatego, że w powietrzu czuć już było, że warszawska młodzież powoli zaczęła na ulice wylegać... I dym, i chmiel i nawet wolę-nie-wnikać-co-jeszcze...

Że pod monopolowym na Międzynarodowej, to jeszcze rozumiem (powiedzmy), że na przystanku lub w jego okolicy, to też jestem sobie w stanie jakoś wytłumaczyć. Tylko co, do ch.... te małoletnie damy i dżentelmeni robią na Agrykoli!? Co jest tam takiego fascynującego z ich punktu widzenia, że stają tam grupką i zaciągają się niemiłosiernie śmierdzącymi świństwami...? Żeby nie było - biegam po wewnętrznym torze, więc jakaś odległość mnie od nich dzieliła, a i tak czułam... I żeby zabawniej jeszcze było, to na widok mnie i jeszcze jednego chłopaka w dresie Polibudy owe damy (dwie) zaczęły dzielić się swoją chęcią pobiegania również:).

Świat na głowie staje, a w zasadzie to nawet i to ciężko stwierdzić, bo i jak ma on biedny stanąć na tym, co młode damy i dżentelmeni mają na głowach? No dobra, czas najwyższy to stwierdzić - jestem stara. To nie moje pokolenie. Ale wypiję za ich zdrowie. Kubek mięty. I zagryzę marchewką.

PS. Do treningu dorzuciłam dziś garść porządną gimnastyki. Mój brzuch też jest stary z nieużywania. Damn it.

środa, 9 marca 2011

Plus - minus

Ciężki to był weekend.
Za plus na pewno należy uznać, że w ogóle po drugim sezonie starań, dotarłam na start Falenickiego biegu:)
Na minus zaś zdecydowanie fakt, że ta dycha mnie zabiła. Tak dawno biegałam po czymkolwiek-co-ma-jakiekolwiek-górki, że była to męczarnia niesamowita. Do tego stopnia, że w trakcie biegu zastanawiać się zaczęłam, co ja tam robię (a to niedobry kierunek, jak wiemy:)) i pojawiła się nawet na chwilę myśl szalona, aby nie kończyć, bo przecież i tak niemal w miejscu się przemieszczam, jakie miałam wrażenie... W ogóle wszystko nie tak było tego dnia, bo nawet rozgrzewki porządnej nie udało mi się zrobić, byłam po późnej piątkowej kolacji, z pełnym wciąż żołądkiem - wszystko na "nie" jednym słowem. Tym większe poczucie zadowolenia, że się udało tego "wroga" zneutralizować, zanalizować, na czynniki pierwsze rozebrać. Każdy podbieg oddzielnie w głowie zwalczyć. I w zasadzie to tam jedynie, bo czas całości aż zawstydzający - 59'16". Trudno. Czarę goryczy należy wypić. Powziąć pokory nieco. W końcu jakiś cross sobie zacząć fundować.
I nie koniec to naszych zmagań - póki co Falenica vs. Kaha 1:0. 2 kwietnia będziemy równać rachunki. A na zwycięstwo w przyszłym sezonie już chyba czas przyjdzie:).

Za to wczorajszy trening na Agrykoli całkiem pozytywny i lekko zakręcony, bo machnęłam 23 "kółka", a dawno tak dużej ilości małych okrążeń nie biegałam. Średnie tempo 5'22" ujdzie. Na koniec garść przebieżek i poczucie zadowolenia z przyzwoitego treningu. A po powrocie nocna sesja w kuchni z chałką. Mniam. I apetyt na jutrzejszy trening. Sobótka już czeka - tuż, tuż za zakrętem.

środa, 2 marca 2011

Górsko...

Znów się nie składa od początku tygodnia trenowanie:/ Dziś bezsenna noc się zapowiada, może jutro, a jak nie, to znów od piątku delikatnie do sobotniej Falenicy będę się stroić psychicznie:). Szukałam dziś właśnie (zanim przekonałam sama siebie, że po książkę na jutrzejszy egzamin należy jednak sięgnąć) elementów mnie biegowo motywujących w postaci wszelakiej, z naciskiem na góry, góry i góry, no i jeszcze może..Skandynawię:). O różnych ciekawych biegach sobie poczytałam (zbiorę chyba w którymś z postów kolejnych takie skandynawskie kompendium), a do obejrzenia polecam materiał o niesamowitym człowieku, który z górskim bieganiem złączył się nierozłącznie...