niedziela, 11 września 2011

Niedzielne bieganie

Pogoda dziś taka, że grzechem byłoby nie skorzystać:). Idealna, aby niemal tygodniowy biegowy impas przełamać. Wybiegłam zatem z mieszkania jako niedzielna biegaczka:) - na totalnym luzie, bez żadnych założeń, z zamiarem chwytania zapewne jednych z ostatnich tego lata tak ciepłych promieni słonecznych. I znów refleksje o niedzielnym bieganiu czyniłam:).

Zdecydowanie w godzinach popołudniowych trzeba uważać na kręcące się wszędzie wokół dzieciaki:). Zresztą, rzec można, że parkowe alejki korkują się i trzeba szukać innych szlaków. Biegaczy też pod dostatkiem, a o tej porze nawet cały ich przekrój - od dziewczyny biegającej w ciężkim bawełnianym dresie (zapewne początek biegowej przygody, lub też, tak jak ja dzisiaj - niedzielna biegaczka), przez mknących przed siebie z zaciśniętymi ustami mężczyzn w okolicach trzydziestki (po minie, to duża szansa, że do BW lub maratonu się szykujących) po tych biegnących ze swadą, pozdrawiających innych biegaczy, którzy zapewne już niejedno w swoim biegowym życiu przeszli, a raczej na pewno bieganie po górskich szlakach, gdzie wzajemne pozdrawianie się jest normą. Zatem różnie. A wśród nich dzisiejszym popołudniem ja - nóżka za nóżką, luźne ramiona, okularki na nosie - pełen niedzielny lans (nawet skarpetki pod kolor koszulki i butów miałam;)). Nie obyło się bez przeszkadzaczy typu zapach pieczonych gofrów, ale co tam;).

Nawiązując do poprzedniego posta - fajnie tak dzisiaj było, bo po prostu przyjemnie. Zdecydowanie tego potrzebowałam po ciężkim tygodniu.
Takie niedzielne bieganie to zresztą rodzaj podstawowaej higieny ciała i umysłu biegającego człowieka. Niebiegającego również chyba powinno być. Przecież wystarczy 30 min truchtania i świat od razu staje się inny. Płuca inaczej pracują, mięśnie okazują swoją wdzięczność, sprawniej się myśli. Lepiej obiad smakuje:). Do tego Siesta z M. Kydryńskim i można niedzielę uznać za udaną:). Dobrze czasem zrobić sobie przerwę od planów na rzecz takiego "niedzielnego biegania". Polecam.

sobota, 3 września 2011

Bieganie czy zadanie?

Tak mnie dziś myśli różne metafizycznej natury nachodzić zaczęły podczas biegania w ostatnich w tej edycji zawodach Pucharu Maratonu na 25 km - czym jest dla mnie bieganie? Czy przypadkiem nie podchodzę do niego zbyt zadaniowo? Trening, zegarek, interwały, usiłowanie systematyczności, oczekiwania wobec siebie - czy to właściwa droga? Albo czy to droga właściwa na każdy z treningów? No właśnie - a może nie treningów, ale po prostu biegów?

Przyszło mi to z chwilą, gdy na czwartym z pięciu 5-km okrążeń zaczęłam czuć, że lekko zwalniające tempo (ciut za szybko chyba znów zaczęłam) przestaje mi po prostu sprawiać przyjemność, a szybciej już za bardzo nie miałam z czego pociągnąć, bo z tyłu głowy miałam świadomość, że jednak jeszcze ładnych kilka km przede mną....
I wtedy taki flashback - zaraz, zaraz - przecież JA NIC NIE MUSZĘ. Wcale nie muszę biec tych 25 km - przecież nie był to bieg o przysłowiowe "złote gacie". Ale z drugiej strony, od razu - ale jak to? tak po prostu zrezygnujesz i poddasz się przed metą? Znacie to na pewno:). Ale zaraz - czy to aby na pewno oznacza "poddanie się"? Przecież te pierwsze 15 km sprawiły mi niesamowitą frajdę, po to się do lasu wawerskiego wybrałam - aby zaczerpnąć innego niż wielkomiejskie powietrza i ruszyć swoje szlachetne 4 litery na chwilę od nauki. Byłam tam tylko dla siebie i dla nikogo innego (taki zdrowy egoizm;)). A jednak ten dość powszechny "kult" zadaniowości tak charakterystyczny dla big city life dopadł mnie na tej pięknej biegowej ścieżce, którą dziś przemierzałam. I zdałam sobie sprawę, że absolutnie nie jestem od tego wolna - wpłaciłam wpisowe na Festiwal Biegowy z przekonaniem, że MUSZĘ tam powalczyć o te nieszczęsne 50 min na dychę. Muszę?

Przy jakiejś porannej kawie jeszcze latem wakacyjnym, w okresie urlopów, czytałam (nie pamiętam niestety gdzie) o tym, że takie zadaniowe podejście do życia, poza tym że porządkuje świat i egzystencję, jednak niesamowicie wyczerpuje ludzki umysł. Co się przekłada również na planowanie urlopów;).
Autor (Autorka?) zachęcał zatem do odpoczywania zasadniczo bez nadmiernych założeń i kolejnych punktów planu do odhaczenia, co wydało mi się na mój obecny stan egzystencjonalny idealną receptą i zaczęłam nawet o takim urlopie marzyć:). Ale gdy podzieliłam się tymi moimi marzeniami z M., to On stwierdził, że jak to? że tak bez zaplanowania? że przecież to On mnie wyręczy i opracuje jakieś urlopowe założenia:) - urlopem szumnie nazywam tu czekający mnie na początku października przedłużony o kilka dni weekend;). No i tak się zastanawiałam - czy faktycznie da się jeszcze w dzisiejszym szalonym świecie tak na chwilę choćby odejść od tej ciągłej potrzeby (realnej lub tylko silnie przyswojonej) wypełniania kolejnych stawianych nam i przez nas założeń? Bo, wracając do urlopu, mnie się marzy aby wstać rano, posłuchać tego, co mi podpowiada samopoczucie i pokrólować w kuchni:), wypić dobrą kawą i porozmawiać o tym, co sprawia przyjemność, albo wziąć książkę i poczytać, albo posłuchać muzyki, albo wreszcie po prostu bez pośpiechu pobyć z M. Albo cokolwiek innego, co będzie na daną chwilę sprawiać przyjemność. Bez założeń. Bez planu, że dziś idziemy na wycieczkę w góry, a jutro jedziemy na basen (przykładowo). I bez pokonywania kolejnych kilometrów w pogoni za lepszym wynikiem. Da się jeszcze tak?

A dzisiejszy bieg? Ostatecznie 20 km w 1:48:08. Czasówka na półmaraton szybsza niż na wiosnę. 52 min na pierwsze 10 km, z dużym jeszcze zapasem sił. Jest szansa, że za tydzień te 50 min pęknie. Welcome home, modern man.