niedziela, 23 października 2011

Ból bez-ruchu

Jestem z powrotem.

Pierwszy po dłuuugiej przerwie bieg postanowiłam uczcić wpisem na blogu:).

Dlaczego nie biegałam?

Pomyślcie o tych wszystkich sprawach, które zawsze skutkują stwierdzeniem "nie mam dziś czasu na trening", pomnóżcie to mniej więcej przez 50 i okaże się, że właśnie dlatego;).
Ale jak już wydam siostrę za mąż (praktyka konsultantki ślubnej otwarta;)), zostanę specjalistą od kpc po drugiej poprawce i wygram batalię z wydziałową polityką "prostudencką", wezmę się na powrót porządnie za siebie - obiecuję!

Dlaczego dzisiaj pobiegłam?

Najprościej będzie odpowiedzieć, że mnie bolało. Obudziłam się z takim bólem pleców, że jak to się mówi - "nie było bata". Mało tego - byłam już nawet nieźle przeziębiona (co oczywiście z braku aktywności wynikało i zahartowania braku, rzecz jasna) - o ironio - po całym dniu spędzonym na bieżni w ramach ubiegłotygodniowego Testu Coopera dla wszystkich.
Przeszło na szczęście, ale nie zamierzam już sama się na takie "uroki jesiennej pogody" wystawiać. Zdecydowanie wolę te uroki podziwiane w biegu, tak jak dziś - fan-ta-sty-czne powietrze w parku!

Kiedy pobiegnę następny raz?

We wtorek - i proszę mnie strofować, jeśli nie.

A jak Wam się jesiennie biega?

niedziela, 11 września 2011

Niedzielne bieganie

Pogoda dziś taka, że grzechem byłoby nie skorzystać:). Idealna, aby niemal tygodniowy biegowy impas przełamać. Wybiegłam zatem z mieszkania jako niedzielna biegaczka:) - na totalnym luzie, bez żadnych założeń, z zamiarem chwytania zapewne jednych z ostatnich tego lata tak ciepłych promieni słonecznych. I znów refleksje o niedzielnym bieganiu czyniłam:).

Zdecydowanie w godzinach popołudniowych trzeba uważać na kręcące się wszędzie wokół dzieciaki:). Zresztą, rzec można, że parkowe alejki korkują się i trzeba szukać innych szlaków. Biegaczy też pod dostatkiem, a o tej porze nawet cały ich przekrój - od dziewczyny biegającej w ciężkim bawełnianym dresie (zapewne początek biegowej przygody, lub też, tak jak ja dzisiaj - niedzielna biegaczka), przez mknących przed siebie z zaciśniętymi ustami mężczyzn w okolicach trzydziestki (po minie, to duża szansa, że do BW lub maratonu się szykujących) po tych biegnących ze swadą, pozdrawiających innych biegaczy, którzy zapewne już niejedno w swoim biegowym życiu przeszli, a raczej na pewno bieganie po górskich szlakach, gdzie wzajemne pozdrawianie się jest normą. Zatem różnie. A wśród nich dzisiejszym popołudniem ja - nóżka za nóżką, luźne ramiona, okularki na nosie - pełen niedzielny lans (nawet skarpetki pod kolor koszulki i butów miałam;)). Nie obyło się bez przeszkadzaczy typu zapach pieczonych gofrów, ale co tam;).

Nawiązując do poprzedniego posta - fajnie tak dzisiaj było, bo po prostu przyjemnie. Zdecydowanie tego potrzebowałam po ciężkim tygodniu.
Takie niedzielne bieganie to zresztą rodzaj podstawowaej higieny ciała i umysłu biegającego człowieka. Niebiegającego również chyba powinno być. Przecież wystarczy 30 min truchtania i świat od razu staje się inny. Płuca inaczej pracują, mięśnie okazują swoją wdzięczność, sprawniej się myśli. Lepiej obiad smakuje:). Do tego Siesta z M. Kydryńskim i można niedzielę uznać za udaną:). Dobrze czasem zrobić sobie przerwę od planów na rzecz takiego "niedzielnego biegania". Polecam.

sobota, 3 września 2011

Bieganie czy zadanie?

Tak mnie dziś myśli różne metafizycznej natury nachodzić zaczęły podczas biegania w ostatnich w tej edycji zawodach Pucharu Maratonu na 25 km - czym jest dla mnie bieganie? Czy przypadkiem nie podchodzę do niego zbyt zadaniowo? Trening, zegarek, interwały, usiłowanie systematyczności, oczekiwania wobec siebie - czy to właściwa droga? Albo czy to droga właściwa na każdy z treningów? No właśnie - a może nie treningów, ale po prostu biegów?

Przyszło mi to z chwilą, gdy na czwartym z pięciu 5-km okrążeń zaczęłam czuć, że lekko zwalniające tempo (ciut za szybko chyba znów zaczęłam) przestaje mi po prostu sprawiać przyjemność, a szybciej już za bardzo nie miałam z czego pociągnąć, bo z tyłu głowy miałam świadomość, że jednak jeszcze ładnych kilka km przede mną....
I wtedy taki flashback - zaraz, zaraz - przecież JA NIC NIE MUSZĘ. Wcale nie muszę biec tych 25 km - przecież nie był to bieg o przysłowiowe "złote gacie". Ale z drugiej strony, od razu - ale jak to? tak po prostu zrezygnujesz i poddasz się przed metą? Znacie to na pewno:). Ale zaraz - czy to aby na pewno oznacza "poddanie się"? Przecież te pierwsze 15 km sprawiły mi niesamowitą frajdę, po to się do lasu wawerskiego wybrałam - aby zaczerpnąć innego niż wielkomiejskie powietrza i ruszyć swoje szlachetne 4 litery na chwilę od nauki. Byłam tam tylko dla siebie i dla nikogo innego (taki zdrowy egoizm;)). A jednak ten dość powszechny "kult" zadaniowości tak charakterystyczny dla big city life dopadł mnie na tej pięknej biegowej ścieżce, którą dziś przemierzałam. I zdałam sobie sprawę, że absolutnie nie jestem od tego wolna - wpłaciłam wpisowe na Festiwal Biegowy z przekonaniem, że MUSZĘ tam powalczyć o te nieszczęsne 50 min na dychę. Muszę?

Przy jakiejś porannej kawie jeszcze latem wakacyjnym, w okresie urlopów, czytałam (nie pamiętam niestety gdzie) o tym, że takie zadaniowe podejście do życia, poza tym że porządkuje świat i egzystencję, jednak niesamowicie wyczerpuje ludzki umysł. Co się przekłada również na planowanie urlopów;).
Autor (Autorka?) zachęcał zatem do odpoczywania zasadniczo bez nadmiernych założeń i kolejnych punktów planu do odhaczenia, co wydało mi się na mój obecny stan egzystencjonalny idealną receptą i zaczęłam nawet o takim urlopie marzyć:). Ale gdy podzieliłam się tymi moimi marzeniami z M., to On stwierdził, że jak to? że tak bez zaplanowania? że przecież to On mnie wyręczy i opracuje jakieś urlopowe założenia:) - urlopem szumnie nazywam tu czekający mnie na początku października przedłużony o kilka dni weekend;). No i tak się zastanawiałam - czy faktycznie da się jeszcze w dzisiejszym szalonym świecie tak na chwilę choćby odejść od tej ciągłej potrzeby (realnej lub tylko silnie przyswojonej) wypełniania kolejnych stawianych nam i przez nas założeń? Bo, wracając do urlopu, mnie się marzy aby wstać rano, posłuchać tego, co mi podpowiada samopoczucie i pokrólować w kuchni:), wypić dobrą kawą i porozmawiać o tym, co sprawia przyjemność, albo wziąć książkę i poczytać, albo posłuchać muzyki, albo wreszcie po prostu bez pośpiechu pobyć z M. Albo cokolwiek innego, co będzie na daną chwilę sprawiać przyjemność. Bez założeń. Bez planu, że dziś idziemy na wycieczkę w góry, a jutro jedziemy na basen (przykładowo). I bez pokonywania kolejnych kilometrów w pogoni za lepszym wynikiem. Da się jeszcze tak?

A dzisiejszy bieg? Ostatecznie 20 km w 1:48:08. Czasówka na półmaraton szybsza niż na wiosnę. 52 min na pierwsze 10 km, z dużym jeszcze zapasem sił. Jest szansa, że za tydzień te 50 min pęknie. Welcome home, modern man.

środa, 31 sierpnia 2011

Biegowa ankieta

Czytelniczki i Czytelnicy,

miał być post o tym, jak znów słońce wygrało ze mną w sobotę w nierównej walce, ale niestety kpc zajmuje/zajmować powinno (niewłaściwe skreślić) cały mój wolny od pracy czas, zatem tylko szybkie ogłoszenie. Jeśli ktoś z Was zechce poświęcić chwilkę, aby wspomóc przyszłą panią mgr psychologii sportu (znajoma znajomej, ale tematyka zacna;)), to podaję link do ankiety dotyczącej umiejscowienia kontroli zdrowia, poczucia własnej skuteczności i potrzeby osiągnięć wśród osób biegających zarówno zawodowo, jak i rekreacyjnie. Autorka obiecuje feedback po zakończeniu badania.
Badanie trwa 5 minut (dla szybkoczytających nawet mniej;)). A przy okazji można spojrzeć, o cóż to psychologowie sportu mogę pytać...:).

Tym, którzy zechcą wypełnić ankietę w swoim i Autorki imieniu serdecznie dziękuję.

PS. A teraz moja prywatna ankieta:) - Kto wybiera się na Festiwal Biegowy do Krynicy?

środa, 24 sierpnia 2011

Za-wody butelkę królestwo

Dzieje się. Dość dużo nawet i stąd nie zawsze już starcza czasu na klikanie z ocobiegakobiecie. A przecież kobiecie o tak wiele biega... No ale, pozostawmy tony melancholijne, bo żaden facet i tak tego nie zrozumie (puk, puk - jest tu jakiś;)?). Ad rem, lub ad run, jak kto woli.

Ostatni weekend upłynął pod znakiem małopolskiej gościnności biegowej - I Bieg Śladami Jana Pawła II okazał się całkiem niezłą imprezą i okazją do potruchtania blisko 23 km treningu - bo po pierwsze - formuła pierwszych zmian sztafety, w której FDNT Running Team brał udział, jak zapowiadałam na blogu, nie zakładała ścigania się, tylko wspólne przemierzanie trasy. Prawie 12 km w tempie między 5:30 a 6:00 i wielki niedosyt na mecie. Stąd też narodził się pomysł, aby pobiec również w Biegu Otwartym, który miał mieć ok. 13 km (nie miał nawet 11, jak okazało się na mecie;)). Pomysł wydawał się dobry, ale jak to z dobrymi pomysłami bywa, realizacja nie zawsze przebiega bezproblemowo.
Tym sposobem dochodzimy do "po drugie" - bo po drugie, pierwszy etap sztafetowy biegała Kaha równo w samo południe, bez żadnej butelki wody po drodze, a do kolejnego startu zostało niewiele ponad 1,5 h i nie sposób było wypić wiadro wody tudzież 4move, którego było pod dostatkiem w związku z patronowaniem FoodCare'a. I tak złapała mnie kolka niedługo po starcie i musiałam się z nią rozprawić, a gdy już-już niemal wychodziłam na prostą, nagle poczułam się tak, jakby mi ktoś przycisk "Off" nacisnął i nie było mowy o niczym innym, jak tylko rozpaczliwym rozglądaniu się za punktem odżywczym. Wiedziałam już, że to po prostu odwodnienie i nic już z tym nie zrobię (niestety, słońce to mój najgorszy przeciwnik od zawsze). To były najdłuższe 3 km ostatniego czasu - punkt z wodą stał dopiero na 6 (!) km. Gdy doczłapałam się do niego, pochwyciłam butlę z wodą i postanowiłam nie puścić aż do mety. W końcu do planowanych 13 km jeszcze trochę brakowało. Tak źle nie biegło mi się już bardzo dawno - każdy kolejny krok naprzód to był efekt wytężonej pracy mojego umysłu. Przy moście naprzeciwko Wawelu kolejny punkt z wodą - więc i kolejna butla dla ochłody na ciało, bo naprawdę gorąco było, ale jak się okazało, do mety zamiast spodziewanych 3 km - ok. 1 km pozostał (co było wiadomo na ostatniej prostej na Plantach, bo trasa nie była oznaczona). Bez sensu ten drugi punkt z wodą , bo przecież można było to jakoś bardziej równo podzielić. No ale - pierwsza edycja imprezy, więc mogą być błędy.

Koniec końców okazało się, że te blisko 11 km przebiegłam w 61'31", co i tak należy uznać za sukces.
Na metę zaś wbiegałam w towarzystwie Briana Scotta i sympatycznego pana z numerem 158, który podtrzymywał mi tempo, gdy ja już nie za bardzo miałam jak je sama trzymać - dziękuję!:).

Wypada się jeszcze pochwalić, że na Mistrzostwach Polski w radioorientacji sportowej, które odbyły się w moim rodzinnym Zamościu udało mi się nie zgubić:). Było naprawdę super po dość długiej przerwie zmierzyć się z otwartą przestrzenią, a nie wytyczoną od początku do końca trasą. I po raz kolejny uświadomiłam sobie(choć już powoli tę świadomość kurz przykrywać zaczął), że w tym bieganiu po lesie najpiękniejsze (ale i trudne jednocześnie) jest to, że w przeciwieństwie do asfaltu czy innych ścieżek biegowych miejskich, jeśli czegoś sama od początku do końca nie wypracujesz, to żadna amortyzacja w nawet najlepszych butach świata nie pozwoli Ci korzystać z siły oddawanej przez podłoże. Bo przy bieganiu na przełaj to się po prostu nie sprawdza - masz tylko to, co potrafią Twoje mięśnie i na ile pozwala Ci Twoja wytrzymałość. A moja..? No cóż, stwierdzam lapidarnie, że była znacząco lepsza w okresie przed zarzuceniem radioorientowania się:) Słowem - roztoczańskie tereny dały mi w kość. I o to chodziło:).
Dla ciekawych, jak wygląda start w takich zawodach, fotka na chwilę przed wystartowaniem. W ręku mam mapę, kompas i radioodbiornik, a na uchu słuchawka do odbiornika, aby móc słyszeć nadawany przez ukryte w lesie nadajniki sygnał alfabetem Morse'a. Jak widać, poza tym wyposażeniem nie różni się taki zawodnik jakoś szczególnie od standardowego biegacza:).

I nawet udaje mi się ostatnio w miarę regularnie trenować - szaleństwo normalnie:). A podbiegi na Agrykoli to teraz mój ulubiony akcent, a co! ;).


środa, 17 sierpnia 2011

Akcja poszukiwawcza ochotników do drużyny!

Kochane Czytelniczki Biegaczki i Kochani Czytelnicy Biegacze!

Być może ktoś z Was nie ma jeszcze planów na start w najbliższą sobotę i zechciałby wspomóc swoją Osobą "moją" ekipę - FDNT Running Team (ekipa biegowa Fundacji "Dzieło Nowego Tysiąclecia") podczas sztafetowego Biegu Śladami Jana Pawła II, który odbędzie się 20 sierpnia na trasie między Wadowicami a Krakowem? Szczegóły tutaj: biegpapieski.pl . Dystans do wyboru - 10,5 lub 11,5 km :).
Bardzo zależy mi na tym starcie sztafetowym, a w związku z sezonem wakacyjno-urlopowo-jeszczeinnym niestety nasze własne siły liczą 4 osoby zamiast wymaganych 5....

Co w zamian? Wdzięczność dozgonna;) i teamowa koszulka gratis:). No i satysfakcja bezcenna, rzecz jasna.

PS. Z Warszawy zapewniamy transport.

piątek, 5 sierpnia 2011

Meldunek z pola walki

O walkę treningową chodzi, rzecz jasna :).

Zatem melduję, że moja chwilowa nieobecność nie była zamierzona, ale nie oznacza też wcale, że w tym czasie odwiesiłam buty na przysłowiowym kołku! Dziś na przykład wzięłam się za podbiegi na Agrykoli (w końcu(!)po takim długim czasie), ale o treningach może w niedzielę uda się skrobnąć co nieco.

Meldunek nr 2 jest taki, że weekend spędzam w rodzinnych stronach w sposób dawno przeze mnie praktykowany - w lesie, na zawodach w radioorientacji sportowej:) Trzymajcie kciuki, abym sobie przypomniała w porę "jak to leciało" i nigdzie się po drodze nie zawieruszyła :D. Przede wszystkim, liczę na solidny trenig po terenie, którego na codzień tak mi brak.

Powodzenia wszystkim w weekendowych planach biegowych!

wtorek, 19 lipca 2011

Owocny poniedziałek

..chociaż paradoksalnie bezbiegowy, mimo że wczoraj ze względów towarzyskich trening poszedł na spacer - ale czasem warto:). Postanowiłam, że nie będę odrabiać, tylko normalny trening zrobię we wtorek:). A poniedziałek, jak na początek tygodnia przystało, postanowiłam wykorzystać na maxa - aby wyciągnąć możliwie wiele z mądrości powtarzanej przez babcie, że tak, jak zaczynasz poniedziałek, taki będzie cały tydzień. Ma być pracowicie:).

No bo tak - 1./ w pracy zeszło szybko i sprawnie.
2./ Potem ucieczka przed deszczem (zanim zaczęło padać porządnie miałam jeszcze w głowie jakiś szalony pomysł, aby jednak z pustym żołądkiem wyjść pobiegać:)).
3./ Obiad i opracowanie założeń jadłospisowych na najbliższy tydzień:)
4./ Pranie.
5./ Ciasto drożdżowe z rodzynkami (przy kawie przyszedł pomysł:)).
6./ Nastawienie zakwasu na chleb - wreszcie(!) ;)
7./ Dawka ćwiczeń wzmacniających mięśnie nóg i ramion (czułam)
8./ Baseno-saunowanie wieczorem (przyjemnie:)).
9./ Zakończone w domu znielubionym woskowaniem łydek (ponoć lato jest i wypada;)).
10./ Lakierowanie szponów, których nie mam, u kończyn jednych, jak i drugich.
11./ Last but not least - czytanie materiałów do mgr.

Dumna jestem z listy powyższej:). Najbardziej z ćwiczeń i basenu, rzecz jasna;). Odwiedziłam dziś OSiR Polna na Polnej właśnie i muszę przyznać, że o 21 było dość sympatycznie:). Tylko chyba jednak będę musiała się skusić w jakimś najbliższym czasie na skorzystanie z usług instruktora, bo kiepsko się widzę na głębokości 1,8 m na drugim końcu toru....(tu ewidentnie brakuje mi "mojego" zamojskiego wypłyconego toru z max. 1,5 m głębokości).
Nie ukrywam, że dziś chyba bardziej mi jednak na saunie zależało, mając na uwadze plany umartwiania się po powrocie do domu. Sauna fińska, która ze względu na częstą migrację chętnych nie trzyma aż tak wysokiej temperatury, ale ogólnie wrażenie OK. W środku sami faceci - nie przeszkadza mi to zasadniczo, ale dlaczego na litość boską cała kilkuosobowa banda osobników płci męskiej musi zaznaczać jak bardzo to oni się nie męczą i nie poświęcają w tej saunie, sapiąc i świszcząc jak jeden mąż, a właściwie to jak jeden porządny parowóz. Naprawdę zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno dobrze się czują, bo wyglądali/brzmieli trochę tak, jak mężczyzna podczas przeziębienia, zwracający na siebie uwagę kobiety celem osiągnięcia odpowiedniego poziomu zdrowia. "Kobieto - poświęcam się dla zdrowia/formy! Zobacz na co mnie stać (albo raczej posłuchaj)!" - nawet gdyby miała to być wyimaginowana kobieta:). Czy tylko ja mam takie szczęście do saun?

czwartek, 14 lipca 2011

Pierwotna radość z biegania

...przyszła z kroplami deszczu, którego ostatnio w stolicy nie brakuje. Ostatni porządny trening był w sobotę, bo z racji wizyty rodzonej siostry i wojażach posklepowych w zakupowym szaleństwie oraz dłuższych odwiedzin M., dla którego też wypadało w końcu mieć więcej czasu - nie wyrabiałam się po prostu.

Zatem dziś - po zaspokojeniu najpierw wzmożonego apetytu na słodycze (cały talerzyk domowych herbatników i pucharek lodów z kawą:)) i konsultacjach z sumieniem, które po takiej ilości cukru zaczęło mnie lekko podgryzać, postanowiłam, że trzeba znów się ruszyć:). Ale wpadłam przy tym na genialny pomysł, aby za bardzo nie szaleć, jak już mnie moje nóżki z klatki wyniosą - zaprosiłam do biegania koleżankę, która kiedyś, dawno temu wspominała, że chciałaby potruchtać:). No i zgodziła się:). Tym sposobem miałam możliwość niejako wymuszenia na sobie, aby w żaden sposób nie spoglądać na zegarek i nie kontrolować cały czas tempa, tylko po prostu delikatnie truchtać, gawędząc przy tym, naturalnie;). No i jeszcze ten delikatny deszczyk, który nas zaczął zraszać, gdy tylko wbiegłyśmy do parku... I ten zapach letniej wilgoci w powietrzu.. Takie proste, a tak istotne jednocześnie. Fajnie jednak czasem odnaleźć takie podstawowe odczucia:). Nie znaczy to, że wypluwanie z siebie płuc nie sprawia mi przyjemności;) - ale, że można się rozkoszować tym, że drepcząc stopa za stopą kontempluje się otoczenie. Bez żadnego ciśnienia związanego z czasem, wynikiem czy tempem biegu. Najlepiej chyba zresztą nie brać wtedy ze sobą wcale zegarka:).

Do trybu treningowego wracam w sobotę, bo mam już plan:).

PS. Ciężarki po tygodniu nie są już tak straszne;) Chociaż zanim dojdzie do zakupu cięższych, minie jeszcze trochę czasu. Dzięki Dziewczyny za wsparcie!:)

środa, 6 lipca 2011

1,5 kilo cierpienia

..w rozkładzie symetrycznym po 0,75 kg na każdą stronę:). I choć wydaje się to niewiele, to nie powiem, abym nie dostała w kość po kolejnej serii ćwiczeń z hantelkami. Dobrze, że wiem, że ma boleć, aby przyniosło rezultaty:).


Tak samo dzisiejszy trening biegowy - jedyne 7 km, ale z tego jakieś 1,5 km w słusznym tempie ok. 4'25"-4'40". Wydawało mi się, że mogę już sobie poszaleć, ale nie - lekcja pokory na 5 km - potworna kolka sprowadziła mnie na ziemię. Chociaż muszę przyznać, że lubię czasem tak lekko brutalnie być przez organizm na treningu traktowana - nauczyłam się, że najgorszą rzeczą wtedy jest się poddać. Więc traktuję taką kolkę mniejszą lub większą jako wyzwanie do pokonania i urozmaicenie treningu, bo przecież to potem pomaga radzić sobie z podobnymi sytuacjami na trasie startów biegowych. Całość dystansu w średnim tempie 5"36' (wszak ostatnie 2 km niemal ze ślimakami mogłam walczyć o miejsce na wirażach;)) - powiedzmy, że po uzupełnieniu tego seriami ćwiczeń można uznać, że coś dziś zrobiłam.

PS. Jeśli wytrwam z systematycznością ćwiczeń na ramiona, to chyba sama sobie jakąś super nagrodę sprawię. Cięższe hantle.. :D?

niedziela, 3 lipca 2011

Niedzielne biegowe impresje

Wiedziałam, że wyjdę dziś na trening - nie wiedziałam tylko, że aż tak długo zajmie mi podjęcie decyzji o wyjściu na zewnątrz:D Dopiero przebijające chwilę nad Narodowym ok. 19.30 słoneczko było impulsem, który sprawił, że owo przekonanie zostało zmaterializowane.

Naszykowałam nawet rano długie legginsy, ale ostatecznie przed wyjściem wysłałam je z powrotem na urlop do szafy, zostawiając jednak na sobie koszulkę z długim rękawem na wszelki wypadek. Od deszczu wzięłam zaś czapkę z daszkiem;). I pognałam do Skaryszaka, bo chciałam trochę okrążeń pokręcić, aby zbadać swoje tempo w spokojnym rozbieganiu. Miały być przynajmniej 4, wyszło 5 okrążeń (9 km) i dziś znów na luzie całkiem (poza 3 km nieco szybszego tempa) przyjemne czasówki mi wychodziły - od 5'40" do 5'18" - w sumie 48'35", czyli 5'23"/km. Nieźle, bacząc na systematyczność ostatniego okresu i biorąc pod uwagę całkiem niezłe samopoczucie w czasie biegu. Mam nadzieję, że rokuje to dobrze i uda mi się na którymś biegu jesiennym te moje "przeklęte" 50 min na 10 km złamać;). W końcu od czegoś trzeba zacząć:).

Zabrałam ze sobą też swojego towarzysza MiCoacha - tylko niestety mój HTC był dziś ślepy na satelity i z treningu pod okiem coacha adidasowego nici. Trudno, wybaczam, bo chmury naprawdę były gęste. I pomyślałam sobie od razu, jakby to było być akurat na zawodach w sportowej nawigacji satelitarnej (konkurencja rozgrywana w ramach radioorientacji sportowej) w taką pogodę;) - nie wiem na ile teraz odbiorniki GPS zostały udoskonalone pod względem "widzenia" satelit, ale jestem skłonna przypuszczać, że dzisiejsze chmury mogłyby płatać w lesie niezłe figle;). I oczywiście zatęskniłam do lasu w związku z tym. No a żeby jednak skorzystać z paraleśnych dobrodziejstw parku, przyniosłam na łydkach do mieszkania nieco błotka, a co!;).

Wracając do towarzysza - aby nie czuć się idiotycznie z telefonem i słuchawkami, zrobiłam coś, o co do dnia dzisiejszego nie posądziłabym siebie - włączyłam playlistę i biegałam z muzyką (!) w słuchawce (jednej, rzecz jasna, bo życie mi miłe). Na tapetę poszli Waglewscy z "Męską Muzyką", bo chyba był to najbardziej żywiołowy repertuar, jaki posiadam w zasobach telefonu - no i nie było źle, a powiem szczerze, że spodziewałam się nawet, że jakoś gorzej będę znosić takie przeszkadzajki. I może skuszę się kiedyś jeszcze, ale przygotuję coś specjalnego na szybszy trening;). Za to rozciąganie przy Janie Kaczmarku to zdecydowanie coś więcej niż tylko gimnastyka.

I tak sobie truchtałam obserwując, jak na przestrzeni tych ostatnich dwóch lat zagęściło się na skaryszewskich ścieżkach od biegaczy - zwłaszcza płci względnie piękniejszej:). Fajnie, że dziewczyny zaczęły się bardziej ruszać. Tylko nie wiem czy też to obserwujecie, czy tylko ja mam jakieś skrzywienie jeśli chodzi o technikę biegu (nie żebym jakimś szczególnym specjalistą była, ale zwracam uwagę aby trzymać się prosto;)), ale dziewczyny/kobiety właśnie często biegają strasznie niechlujnie, wymachując rękami i nogami na wszystkie strony. Nie muszę nawet bioder widzieć, wystarczą łydki i już wiem, że przede mną ileśtam dziesiątek metrów biegnie kobieta. Dziewczyny - szkoda kolan!

Sama natomiast przyłapałam się na tym, że kiedy biegam skupiam się na jakimś elemencie tak, że czasem na nawet nie interesuje mnie to, co dookoła się dzieje - tak było, gdy pracowałam nad oddechem (opłacało się, bo teraz oddycham dużo bardziej świadomie i mogę nim nieco "sterować" swoim zmęczeniem w czasie biegu). Tak jest też teraz, gdy wciąż staram się pracować nad techniką biegu - ruchem ramion, trzymaniem odpowiedniej postawy (tegoroczny Bieg Chomiczówki uświadomił mi, jak ważna jest praca ramion). Teraz tylko przekonuję się, że bez ćwiczeń wzmacniających długo sobie nie pomacham ramionami tak, jakbym chciała. Zatem dziś po bieganiu przeszłam do konkretów i spróbowałam zrobić kilka damskich pompek - dobrze, że nie miałam świadków:D. Jeszcze w Falun (ponad 2 lata temu) mogłam zrobić nawet 10 pompek;). Dziś ledwie 4... No comments. Odgrzebałam ciężarki do fitnessu i ruszamy, bo wstyd.

I jeszcze mały sukces wczorajszego wieczora - nauczyłam się wiązać sznurowadła osławionym węzłem Iana. Wszak człowiek całe życie się uczy:). Zainteresowanych odsyłam do Runner's World, gdzie opisano obszernie historię powstania węzła i tutaj po instrukcję.

piątek, 1 lipca 2011

Brooks Ravenna - recenzja

No i w końcu jest!. Obiecywana dawno już temu recenzja butów Brooks Ravenna - ich pierwszej wersji (miała premierę w 2009 r.), bo na stronie Brooksa (i w sklepach, od wiosny 2011) już dostępna jest Ravenna 2 .

Zacznijmy od tego, że but nie jest brzydki ;) - nie należę do tego gatunku biegaczek, które muszą mieć wszystko pod kolor, a najlepiej zgodnie z trendami narzucanymi przez projektantów, ale lata topornych, męsko-nijakich butów jednak pozwalają docenić choćby takie ukłony w stronę estetyki, jak pewne wyważenie kolorystyczne.

Bo nie oszukujmy się jednak – Ravenna nie jest na pewno pierwszoligową modelką rodem z półki Nike. Ale powiatową Miss Nastolatek w Pcimiu Dolnym jak najbardziej;).

Ale do meritum. Ravenna to but, który producent klasyfikuje jako kategorię „Guidance” – czyli jeśli jesteś lekkim pronatorem, ale nie lubisz gdy Twoja stopa czuje się za bardzo zniewolona w klasycznych butach wspierających („Support”), a z drugiej strony jednak chcesz jakoś tę delikatną nadpronację skorygować, to chyba powinien być to kierunek dla Ciebie. Zresztą tym właśnie kierowałam się przy ich zakupie – nie lubię butów ciężkich, topornych, dużej amortyzacji też mi na szczęście nie potrzeba, ale w związku z delikatną nadpronacją chciałam, aby but mnie jakkolwiek wspomagał.

I jeszcze aby pozwalał na szybkie przetaczanie stopy i był „sprężysty” – to chyba najtrafniejsze słowo opisujące tę trudno definiowalną cechę buta biegowego – i to nie tylko przy prędkościach rozwijanych przez wyczynowców, ale też przez takich normalnych zjadaczy chleba, jak ja:).

I na półce w Ergo stał taki niepozorny but. Już od pierwszego przymierzenia poczułam z nim głębszą więź – cholewka miękko, acz stanowczo otuliła moje stopy, wsparcie w środkowej części podeszwy było tak dyskretne, a jednocześnie tak skuteczne, że kamerka video przy bieżni w sklepie dała się mu uwieść;) (czyt. nastąpiła korekcja stąpania). Ale najlepsze nastąpiło, gdy stopa obuta w tegoż buta zetknęła się w pląsającym dokoła sklepu ruchu z podłożem – poezja! W powolnym truchcie była odczuwalna amortyzacja w stopniu takim, jakiego można by sobie życzyć od buta treningowego, ale bez tej strasznej „zamuły”, którą mają np. Asicsy (dla mnie ich żelowe poduszki są zdecydowanie zbyt mało dynamiczne, ale to na pewno wynik tego, że nie rozwijam aż tak dużych prędkości /treningowo 5:00 – 5:30/). Ravenna zaś radziła sobie świetnie. I radzi dalej, o czym za chwilę. Podkreślić też należy, że lekka waga i w/w cechy sprawiają, że spokojnie można traktować but jako but startowy (wszak o amatorskim bieganiu mówimy;)).

I może istotna dla niektórych uwaga – Ravenna to but raczej dla osób o szczupłej stopie i normalnym podbiciu – jest dość wąska (dla szczupłostopych to zaleta, bo takich butów naprawdę mało jest), i dość nisko wyprofilowana – tak, że nie krępuje w żaden sposób kostek – taki naprawdę minimum-size.

Mnie to odpowiada, ale wspominałam już, że nie lubię butów biorących stopy w niewolę;). Dla kogoś innego zapewne może to być wada tego modelu.
I jeszcze wskazówka, jeśli chodzi o dobór rozmiaru – raczej należy w swoim prywatnym standardzie oscylować, ale mieć na uwadze, że buty tego samego numeru (ale nie z tej samej pary) mogą mieć różniącą się między sobą tęgość i długość. Nie jakoś drastycznie, ale przecież ma to znaczenie w butach biegowych. Sama przymierzyłam 3 pary w Ergo i każda (!) była inna. Tylko jedna para pasowała na moje stopy. Jedna była za duża, a druga za ciasna. Co ciekawe, każda para była w innej kolorystyce (ostatecznie moja – „średnia” była pomarańczowa, ta lekko za duża – bordowa, a za ciasna – niebieska; może komuś się kiedyś przydadzą te uwagi).


Zanim wrażenia po testowaniu (w sumie ok. 300 km od lutego /na zmianę z innymi butami/), najpierw garść faktów od Producenta.


Waga buta w wersji damskiej: 225 g

Zastosowane systemy (informacje ze strony Producenta):


HydroFlow®
Oparty na systemie komór wypełnionych gęstą mieszanką oleju silikonowego, na który to system ukierunkowuje się oddziaływanie ucisku, co powoduje przemieszczenie się oleju do pozostałych komór. Pozostające w komorach powietrze jest kompresowane, główna komora traci objętość i w ten sposób powoduje efekt amortyzacji.

MoGo
Przełomowy nowy materiał środkowej części podeszwy BROOKS®, wykorzystuje strukturę polimerów, która jest bardziej wytrzymała niż EVA oraz mniej podatna na wahania termperatur, przez co bardziej miękka, przyjemna i elastyczna. Testy przeprowadzane z biegaczami pokazują, że to, co bardziej zwraca uwagę niż sam aspekt techniczny, to pierwsze uczucie po włożeniu buta z MoGo, opisane jako wspaniałe.

DRB™ Accel
Zapewnia sztywność skrętną w środkowej części stopy. stabilizuje łagodne skręty śródstopia. Termoplastyczne materiały umieszczone w środkowej części podeszwy dostosowane są tak, aby dać większą sztywność we wsparciu śródstopia oraz złagodzić odbicie, pozostawiając tym samym przednią część stopy i palce w niezależnym działaniu.

HPR™ High Performance Rubber
Podeszwa z bardzo wysoką odpornością na ścieranie.

Pozostałe:

Elastyczny system wiązania sznurowadeł (zanim dopasuje się do stopy mija krótki czas – początkowo dość dziwne uczucie, ale później naprawdę odczuwalnie wyższy komfort i poczucie stabilności)

Oddychająca siateczka (naprawdę buty są nie tylko lekkie, ale i przewiewne – na lato idealne)

Spora przestrzeń z przodu buta (+ uniesiony do góry nosek sprawiają, że przy dłuższym wybieganiu – mój najdłuższy dystans w nich to HM – nie ma mowy o ucisku na palce stóp).


Moje wrażenia:


W biegu:
We wstępie podzieliłam się swoim początkowym entuzjazmem towarzyszącym zakupowi butów – po niezbyt intensywnym, ale jednak, użytkowaniu Brooksów Ravenna (również podczas startów) stwierdzam, że ich zakup to był przysłowiowy strzał w dziesiątkę! Podczas treningów zapewniają stopie naprawdę duży komfort (tu zasługa amortyzacji, wiązania i zastosowanej siateczki), nie krępują, a wspierają dynamikę biegu. Szybko układają się do stopy, pozwalając niemal od razu cieszyć się z ich posiadania. Mam wrażenie, że jednak bardziej lubią asfalt (jak to buty tego typu;)), bo na powierzchni typu parkowa polana gubią nieco swoją dynamikę i „sprężystość”, co w zasadzie zrozumiałe, ale jednak warto to podkreślić. Nie oznacza to jednak, że je kompletnie to dyskwalifikuje w roli towarzyszy wycieczek po bezdrożach –ale raczej nie tych mocno kamienistych, bo podeszwa jest dość „czuła”.
Najlepiej chyba odczułam ich zalety podczas 10 km na Accreo Ekiden pod koniec maja – starałam się tam przyspieszać bardziej (wiadomo;)) i Ravenny zdawały się to bardzo lubić, bo naprawdę czułam, że moja stopa nie traci czasu na układanie się w bucie podczas przetaczania, tylko sobie płynnie frunie dalej. A do tego było jednak wystarczająco miękko pod stopą. Czyli tak, jak powinno być:).

Wytrzymałość:
Nie zaobserwowałam jakichś niepokojących objawów zużycia, poza lekkim starciem materiału na podeszwie pod piętą i lekkim przetarciem jednej warstwy otoczki sznurowadła. Natomiast mam wrażenie, że siateczka jest na tyle „inteligentna”, że zdecydowanie wolniej się brudzi;).




Podsumowanie:

Ravenna to zdecydowanie udany model Brooksa, z którą to firmą nigdy wcześniej nie miałam styczności. Zwłaszcza jako but uniwersalny – również do startów na dłuższe dystanse. Pod warunkiem wszakże, że opisane powyżej cechy tego buta odpowiadają biegaczce/biegaczowi i jego warunkom fizycznym.

Gdybym miała opisać ten but jednym słowem, to na pewno byłoby to słówko „dynamiczny”.

Nowa wersja – Ravenna 2 - ma inny system amortyzacji (inteligentne DNA – można poczytać tutaj:) – wygląda to na próbę podjęcia rękawi rzuconej przez Nike z ich „kosmiczną pianką” w ostatnich modelach z serii Lunar. Jestem jej ciekawa, bo doskonalsza amortyzacja może naprawdę uczynić ten model modelem rewelacyjnym dla tej kategorii biegaczy, dla których jest przeznaczony. Nie wspominając o wersji biodegradowalnej pianki podeszwowej BioMOGO, która ma się rozkładać jedyne 20 (!) lat. Jeśli tylko but nie będzie pachnieć jak zielone reklamówki z Carrefoura, to może być naprawdę łakomy kąsek dla wszelkich miłośników biegania i ekologii;).


PS. Nie wypada tutaj nie podziękować obsłudze Centrum Biegowego Ergo za cierpliwość w doborze butów. Pierwszy raz mierzyłam w listopadzie - chodziłam, szukałam, nie byłam przekonana, aż w końcu po przygodach z rozmiarówką udało się w styczniu:). Dzięki – i za buty i za cierpliwość!;)

czwartek, 30 czerwca 2011

Jak feniks z popiołów po burzy

W zasadzie to tytuł posta oddaje wszystko, co powiedzieć chciałabym;).

Dzisiejsza krótka burza jakoś szczególnie mobilizująco na mnie podziałała - a ostatnio z bieganiem nie było różowo. W ogóle czerwiec podporządkowany przygotowaniom do sesji i układaniu swojej najbliższej przyszłości zawodowej jakoś nie sprzyjał aktywności fizycznej w wymiarze bardziej niż nieznacznym. Fakt, że będąc w rodzinnych stronach na chwilę wybrałam się potruchtać dla przyjemności (tu pozdrowienia dla tych młodych mieszkańców, którzy nawet gdy biegnę z dyndającym z tyłu głowy kucykiem mówią mi "dzień dobry" - znać, że już na twarzy młodsza nie będę niestety...;)), ale jednak brak celu biegowego zdecydowanie mnie demotywuje. Co zamierzam zmienić w najbliższym czasie, ale o tym za chwilę;).

Jako już wspomniałam - dzisiejsze poburzowe powietrze spowodowało, że poczułam, że w pełni muszę je wykorzystać. Choć "w pełni" to zbyt duże słowo, jak na truchtanie po blisko miesięcznej przerwie w bieganiu w miarę systematycznym. Zatem dla przyjemności przybrałam biegowe wdzianka, zasznurowałam buciki i zabrałam nowo pozyskanego towarzysza na truchtanko:). Okazuje się bowiem, że zupełnie niezamierzenie skutkiem ubocznym zmiany telefonu 2 tygodnie temu zostałam posiadaczką aparatu wyposażonego w system adidasa micoach, który od dnia dzisiejszego testuję, a który do gustu przypadł mi już od początku:). Macie swoje wrażenia z korzystania z tego systemu?

Miało być dla przyjemności i spokojnie - no i tak było, ale zegarek pokazywał dziwnie krótkie czasy na poszczególnych okrążeniach w Skaryszaku (aż trzech dzisiaj;)) i koniec końców 4 pierwsze kilometry w tempie ok 5.25 wyszły, a 2 kolejne 5.08 - końcówkę przyspieszyłam (choć nie było z czego...), bo wyprzedzili mnie dwaj młodzieńcy, których z kolei ja na trzecim kilometrze dogoniłam i minęłam.
W głowie, jak wspomniałam, układa mi się pewien plan, związany z realizacją jednego z wymyślonych czas temu jakiś "prezentów" urodzinowych na ćwierćwiecze, które już nieuchronnie się wielkimi susami zbliża. Ale to może następnym razem tym się podzielę:) Dobrej nocy.

czwartek, 2 czerwca 2011

Jeszcze jedna zaleta biegania

Jest ich wprawdzie wiele, ale po dzisiejszym treningu zdecydowanie doceniam taką banalną, na co dzień niedostrzeganą - bieganie pozwala na utrzymanie racjonalnej gospodarki żywnościowej organizmu. W ten zwyczajny sposób, że przypomina, że jeść trzeba. Co wcale nie bywa takie oczywiste w taką pogodę jak w ostatnie dni i przy "zabieganiu" zupełnie innego rodzaju.

Wprawdzie dziś skonsumowałam coś na kształt obiadu (po trzech dniach życia na oparach powietrza niemal..:/), ale zdecydowanie nie wystarczyło to na zrobienie mocniejszego akcentu na Agrykoli wieczorem, już po dość długim truchtaniu. I tym razem nie nogi, nie płuca, ale żołądek na kręgosłupie nie pozwoliły na zbyt wiele - a do domu na 7. piętro ledwo się wczłapałam... No a gdybym przecież normalnie we wtorek wyszła na trening, to musiałabym w końcu zjeść:D.

Inny aspekt z jedzeniem i bieganiem związany to zdecydowana poprawa trawienia, którą ja odczuwam jeszcze bardziej o tyle, że normalnie mam dość zwolniony metabolizm - bieganie pozwala to regulować do normalnego poziomu. Tylko to już taka nieco bardziej "wyrafinowana" zaleta - a sam fakt przypomnienia o konieczności jedzenia wydał mi się po prostu tak prosty, że aż nieuświadamiany w normalnych okolicznościach:).

Zatem jutro gotuję obiad - nie ma co. W sobotę długie wybieganie, aby sprawdzić formę przed półmaratonem w Rudawie - mam nadzieję, że będzie ok i nie najem się za tydzień z kawałkiem wstydu sama przed sobą. Oby dużo punktów odżywczych było:).

środa, 1 czerwca 2011

Burza nad Warszawą i inne historie

Uwielbiam burze. Zwłaszcza takie, jak ta przechodząca właśnie nad Warszawą, która krzyżuje moje plany biegowe. I absolutnie znaczenia nie ma, że dzień cały nie jadłam nic poza 3 łyżkami owsianki na śniadanie i pomidorem popijanym kubeczkiem jogurtu i wróciłam do domu po 11 h pracy tak padnięta, że już nic się nie chce. Nie, to wszystko wina tej właśnie burzy:).

W sumie dobrze, że się nawinęła, bo i dzięki temu mam chwilę na uzupełnienie bloga o relację z niedzielnego Ekidenu. Chociaż jestem raczej typem samotnika w bieganiu, to jednak takie imprezy zespołowe też mają swój niezaprzeczalny urok:). Choćby taki, że można być kapitanem męskiej drużyny;). Niedzielny poranek i tradycyjne problemy ze wstawaniem nie zapowiadały wprawdzie szału, ale okazało się nie tak znowu najgorzej (jeśli o indywidualny wynik chodzi) i całkiem świetnie, jeśli chodzi o wynik zespołowy. I to podwójnie, bo w barwach FDNT Running Teamu wystartowały w niedzielę 2 sztafety (w tym, łącznie ze mną, 3 kobiety:)). Obydwie zmieściły się w pierwszej 200., a jednej udało się nawet zająć 56.miejsce z niezłym czasem 3:16:18 (w ub. roku było ponad 3:23, więc progres jest:)). Pogoda dopisała, nastroje dopisały - nic, tylko się cieszyć:). Szkoda jedynie, że w tym roku Organizator zrezygnował z klasyfikacji NGOs, a skupił się jedynie na tych stricte komercyjnych. No ale cóż...Cieszyć się należy z dobrej zabawy mimo to również:).

A mój start? Ta dyszka nie wydawała się wcale taka "easy" gdy o 8.15 z M. zameldowaliśmy się na odprawie kapitanów ekip. Wprawdzie do 3. zmiany dłuższa chwila była, aby się rozgrzać, ale moje nogi nie chciały zdecydowanie ze mną współpracować, mimo, że nie przypominam sobie, abym przed jakimkolwiek innym startem tyle czasu poświęciła na rozgrzewkę z przebieżkami włącznie. Ale czego się nie robi dla drużyny:). Zatem wystartowałam z różową pałeczką dla drużyny z zamiarem trzymania stałego tempa, bo przecież znam siebie i wiem, że lubię zaczynać za szybko.



Dosłownie 5 kroków za bramą startową przemiły pan ze służby informacyjnej zabezpieczającej imprezę (czułam z nim więź biegnąc w naszych odblaskowych reprezentacyjnych koszulkach;)) prosto z mostu do mnie uderzył z tekstem w stylu "nie spinaj się tak mała;)" - no dobrze, to moja parafraza:). Ale powiedział, abym aż tak nie spinała mięśni, to będzie mi łatwiej biec później - łatwo powiedzieć, gdy od dobrej godziny wstecz nie mogłam się porządnie rozgrzać i moje mięśnie same z siebie były spięte. I tylko zastanowiło mnie, czy wszystkim dookoła też takich rad udzielał;). Zabawne. Ale wzięłam sobie do serca, a co. I tak właśnie przebiegłam równym, mega nudno równym tempem ową dyszkę w 50'55'' - cały ubiegły sezon mi się nie udało zejść poniżej 52 minut, zatem można uznać to za mały sukces:). Tym bardziej, że mniej więcej od 5 km biegło mi się całkiem nieźle. Teraz nic, tylko we wrześniu na Życiową Dychę do Krynicy się wybrać i złamać te przeklęte 50 minut:)

piątek, 27 maja 2011

Akcent na Sprite'a

Ekiden już w niedzielę, zatem dziś był ostatni dzwonek na jakikolwiek akcent biegowy przed tym podniosłym wydarzeniem. Wybór padł, a jakże, na Agrykolę. I kolejne 2 tygodnie przed półmaratonem będę znów częstszym na niej gościem.

Lekko nie było, bo dziś jakoś zapomniałam o jedzeniu i piciu przez dzień cały i o godz. 21, mimo że słońce dawno już skryte za horyzontem, czułam się jak na prywatnej pustyni. Czasem jednak człowiek musi popełniać podstawowe błędy, aby sobie przypomnieć, że nie należy ich popełniać;). Ot, taka myśl głęboka głęboką nocą mnie naszła.

W sumie przebieżek wyszło 10 x circa 150m - potrzebowałam tego, jak powietrza, i o tyle były przyjemniejsze niż zwykłe wybieganie po Polach Mokotowskich, że jednak na Agrykoli i w okolicy najbliższej nie ma aż tyle pyłków wszelakich i jest jeszcze czym o tej porze oddychać:). Tylko, że znów nie czuję, aby moja forma wspięła się na wyżyny... Mam nadzieję, że w niedzielę mnie miło zaskoczy:). W końcu w walce zespołowej najłatwiej dać z siebie wszystko.

A co ze Sprite'm;)? Sprite ugasił pragnienie po całym dniu i po treningu - niezastąpiony automat z napojami gazowanymi przed wejściem do Schroniska Młodzieżowego na Agrykoli okazał się wybawieniem. Tylko dlaczego nie mają tam Powerade'a ;>?
Potem w drodze powrotnej do domu głupio trochę się czułam truchtając z butelką Sprite'a w ręku:D. Nauczka na przyszłość. Kolejna:).

PS. Miszy dziękuję za miłe towarzystwo i wytrwałość:)

środa, 25 maja 2011

Ciężkie powietrze

Stwierdzam, że wieczorem nie ma czym oddychać - to po pierwsze. I zdecydowanie przeszkadza to w bieganiu - ba, uniemożliwia nawet jakikolwiek rozsądny trening. Nawet chusteczka w podręcznej kieszonce nie daje rady.

Po drugie - czuję spadek formy, niestety, a w niedzielę bieg Ekidenowy... Muszę jakoś spróbować się zaczarować..W sumie mogłoby pomóc jakieś przebieżkowe przetarcie, ale jakoś cały czas rano, gdy jeszcze miałabym czym oddychać, wpada szereg różnych "to-do's" i robi się już później za późno. Ale celem poprawienia szans biegowych postanowiłam jeszcze wagę swoją zmniejszyć;) - tym razem skracając włosy o jakieś 15 cm - biegnąc, czuję się teraz tak, jakbym nie miała niemal nic na głowie:) (a przecież jeszcze dużo mi na niej jednak zostało). Jednak fryzura również ma znaczenie w bieganiu.

Z wieści mniej pozytywnych jeszcze - wykrusza mi się ekipa na Półmaraton Jurajski i wygląda na to, że pojadę sama - buu... Ale ja w tym roku odpuścić nie mogę - mam go w planach już trzeci rok i zgodnie z wszelkimi prawidłami natury w tym roku muszę tam pobiec! Choćby się waliło i paliło, a dzień później był egzamin z materialnego prawa podatkowego (to akurat niestety prawda..). Wciąż mam jednak nadzieję, że warto:).
Tylko upały niemiłosierne się zapowiadają - co oznacza tylko jedno - hardcore na trasie.

Wybiera się ktoś do Rudawy:)?

środa, 18 maja 2011

Różne cele na horyzoncie

Nie przypominam sobie, aby jakikolwiek miesiąc (a nawet 1,5 miesiąca) uciekł mi kiedykolwiek szybciej niż ten ostatni okres. Moje bieganie niestety też na tym nie zyskało, a wręcz przeciwnie.

Z pozytywów:

- Wspomniane już 3 kg mniej, które mają szansę, wedle wszelkich prawideł fizyki i biomechaniki przełożyć się na urwanie jakiegoś ogonka z czasówki na 10km (pod wiadomymi warunkami wszakże:)).
Zastanawiałam się tylko skąd ten fenomen mógł się wziąć, i doszłam do wniosku, że to zapewne połączenie wsuwania przez miesiąc croissantów na śniadanie i serwowanie sobie non stop obiadów w formie zupnej - bo przecież się nie głodziłam, tak jak kiedyś, gdy chciałam się odzwyczajać od węglowodanów (cóż to za pomysły w ogóle były;)?). Fenomen o tyle fenomenalny, że od blisko 5 lat moja waga ani drgnęła.

- zebrane 2 ekipy na sztafetę maratońską EKIDEN, która już 29 maja:). Będzie Kaha śmigać dyszkę na 3 zmianie. Zapraszam niezdecydowanych do kibicowania FDNT Running Teamowi nr 1 i nr 2:).
- wysłane zgłoszenie na Półmaraton Jurajski i silna motywacja, aby ten start bardziej efektywnie wykorzystać niż marcowy w Sobótce, gdzie nieszczęsne przeziębienie mnie trzymało.

- ostatni start w ramach biegowego święta "Polska Biega" w Parku Grabiszyńskim we Wrocławiu (nawet nie spodziewałam się tam takich przyjemnych terenów;)) - 5320 m w 25'50", gdzie oczywiście zaczęłam za szybko, ale jak na start na takim "nieulubionym" dystansie i po dość długiej przerwie i tak było całkiem nieźle w mej prywatnej ocenie.

- od poniedziałku będąc na naukowym bezrobociu mam większą przestrzeń czasową do zagospodarowania w dowolny, najlepszy dla mnie sposób, co powinno sprzyjać systematyczności (wszak do półmaratonu już tylko niecały miesiąc!)

- w tzw. międzyczasie podczas weekendu majowego na Roztoczu z M. wybraliśmy się na rowerową wycieczkę - po wytyczonej ścieżce było nudno, ale zapobiegliwie zabrałam jedną i drugą mapę okolicznych lasów i zaproponowałam przeprawy na tzw. "krechy". Akurat w tej części lasu, gdzie gęsto-brązowo-warstwicowo;).
Nigdy wyczynowo na rowerze nie jeździłam, ale po tej przeprawie (udało mi się nawet bagienko "zaliczyć") doceniam jeszcze bardziej wysiłki sióstr i braci kolarek i kolarzy:).

- na koniec wisienka - Cała Polska Biega z Mapą na Polach Mokotowskich w Warszawie - fajnie było znów skupić się podczas biegu na czym innym niż oddech czy praca ramion;). Pozdrowienia dla Orientalistów:).


O negatywach nie ma co mówić;)


Nie będę miała wprawdzie sama czasu, ale zauważyłam ostatnio, że w tym roku również odbędzie się Samsung Irena Women's Run - fajnie:). Chociaż jak sobie poczytałam raz jeszcze, to myśl mnie taka naszła, czy aby na pewno dobrze bawiłabym się tam, gdzie nie ma elementu rywalizacji;).
W sumie z jednej strony taka odskocznia mogłaby być dobra, ale z drugiej...rano przy kawie robiłam sobie w ramach porannej prasówki test na płeć mózgu - wyszło pół-na-pół, z przewagą męskiego;). Może tu tkwi tajemnica, dlaczego rywalizacja wydaje mi się taka atrakcyjna:D.


PS. Jeszcze w tym miesiącu obiecany daaaawno temu test Brooksów Ravenna. Jak szaleć, to szaleć;).

wtorek, 10 maja 2011

...5 tygodni później, 4 treningi dalej i 3 kg mniej....

...zapisana na Półmaraton Jurajski 12 czerwca, od poniedziałku przyszłego na bezrobociu naukowym w wymiarze 4/5 etatu, ruszam na nowo z realizacją biegowych celów.

CDN

środa, 6 kwietnia 2011

Kobiece sprawy

Nie jest dobrze - od dwóch tygodni ponad nie mogę wyzbyć się tych trzech słów ze swego podręcznego słownika.

Od Półmaratonu Ślężańskiego nie wyszłam na żaden (słownie: żaden) trening, bo dopiero od wczoraj w miarę zdrowa się czuję. Kaszel poddał się zasadniczo w niedzielę wieczorem, od wczoraj choruje intensywnie na choroby okołozawodowe, ale czwartek to ostateczny termin na wznowienie treningów - w końcu trzeba z wiosną ruszyć drzemiące głęboko wciąż pokłady energii.

Rezultatem braku dyspozycji była sobotnia absencja na falenickim finale, na który miałam chrapkę - no ale tym razem rozsądek przemówił głosem bardziej zdecydowanym niż tydzień wcześniej w Sobótce i zostałam w łóżku celem dokończenia kuracji. W sumie chyba dobrze, bo kiedyś trzeba zadbać o siebie i zdrowie, które jedno tylko nam dane.

Jako że o treningach pisać nie mam teraz jak, to o nieco ogólniejszym temacie chciałam w kontekście tytułu bloga. Zatem nawiązując do tematyki kobiecej, śledziłam ostatnio ciekawe biegi dedykowane tylko li kobietom. I w sumie, poza naszym rodzimym podwórkiem, które w ubiegłym roku na Agrykoli o Samsung Irena Women’s Run się wzbogaciło (btw. ciekawe czy w tym roku Samsung lub inna firma pokusi się o sponsoring takiego biegu?), jest jeszcze w świecie kilka ciekawych biegów do odwiedzenia i, oby kiedyś, do "zaliczenia". Jest tego dość dużo, jak się okazuje, zatem podzielę przyjemność na porcje:) - będzie jak przy zbiorowym żywieniu, ale dużo smaczniej;).

Na pierwszy rzut inicjatywy nam najbliższe z punktu widzenia geograficznego.

10/09/2011 – adidas Women’s Race 5 km (Praga)

Bieg wieczorny w pięknej scenerii praskiego Starego Miasta. Jeśli ktoś choć raz tam był wieczorną porą (moim zdaniem najlepszą i jedyną na zwiedzanie w sezonie ze względu na nieprzebrane tłumy turystów), na pewno może sobie wyobrazić smak takiego biegu. Tylko zazdrościć Prażankom takiej możliwości (co piszę jako Prażanka – Południowa;)). Chociaż, jak się tak zastanowić, to krótko strasznie te 5 km;).

Jest również możliwość startu drużynowego (3 zawodników, min. 1 kobieta) i włączania do czasu teamu wyników z męskiego biegu, który odbywa się równolegle niemal, pod nazwą METRO Men’s Race 10 km.

Na chwilę obecną (do 31 lipca) opłata startowa to jedyne 65 euro. I to chyba jedyny mankament tego biegu.. Zresztą, brak flagi z opcją wyboru języka polskiego na stronie biegu wskazywałby, że z udziałem Polek w imprezie raczej krucho.
Dla porównania, flagi takich krajów jak Wielka Brytania, Hiszpania, Niemcy, Francja, Włochy, Chiny, Japonia, Turcja, Rosja, Portugalia i Grecja kolorowo majaczą z lewej strony w panelu nawigowania.

Statystyki podane przez organizatora na stronie obejmują dane za 2008 i wskazują na ponad 2 800 uczestniczek. Niemało.


05/06/2011 - 16th Coca-Cola Women’s Run (Budapeszt)

Nieco dalej niż Praga, ale wciąż blisko, ponad 4 000 kobiet brało w ubiegłym roku udział w biegu, któremu patronuje największa marka świata. Sukcesu należy się pewnie doszukiwać, po pierwsze w regularności organizacji tego wydarzenia biegowego (16. raz to nie przelewki wszak) oraz w zróżnicowanej ofercie, umożliwiającej kobietom na start w następujących kombinacjach na dystansach:

1. 10 km
2. 10 km w sztafecie 2 osobowej
3. 3,1 km
4. 3,1 km (walking)








http://www.budapestmarathon.com

Trasa wydaje się równie ciekawa jak w Pradze, poprowadzona najpiękniejszymi ulicami miasta, a o tyle może nawet ciekawsza, że – wersji podstawowej – dwa razy dłuższa;). Centrum biegu w Parku Miejskim przy Promenadzie Olofa Palme. I niech to będzie wskazówką na kierunek dalszej biegowej podróży na „kobiecy” azymut.

poniedziałek, 28 marca 2011

0:1 dla rozumu

No i tydzień kolejny minął..
Po nocnym powrocie do domu w poniedziałek, wtorkowy poranek powitał mnie ostrym drapaniem i bólem w gardle:( Niemiła ta niespodzianka jeszcze tego samego dnia weszła w fazę rozwojową, przynosząc ze sobą też gorączkę i ogólne kiepskie bardzo samopoczucie. A w sobotę czekała na mnie wciąż Sobótka z półmaratonem-tym, który miał być otwarciem nowego sezonu.. Środa i czwartek poprawy niestety nie przyniosły jeśli chodzi o zdrowie, nie wyszłam nawet do biura, pracując z domu, a w piątek do akcji wkroczył jeszcze suchy kaszel. Wprawdzie miałam spakowane już ubrania i buty do biegania, bo do Wrocławia miałam jechać prosto z pracy, więc koniec końców wyjechałam na Dolny Śląsk przygotowana. I tak pokasłując jak zaawansowany gruźlik zastanawiałam się, jak tym razem poradzę sobie w roli fotoreportera chłopaków. Że nie będzie łatwo, tego byłam pewna;). W drodze na pociąg kupiłam jeszcze butlę syropu prawoślazowego i niezawodną maść Wicka, z nadzieją, że może jeszcze uda mi się oszukać swój organizm w ciągu tych następnych kilku godzin. I chyba nieco pomogło, choć kaszel mocno nadwerężał moje gardło i z oddychaniem było kiepsko...

Droga z Wrocławia do Sobótki była walką wewnętrzną z sobą samą, toczącą się na poziomie serce-rozum. Po odbiorze pakietu z numerem startowym rozum nie miał już szans, bo ani się spostrzegłam już byłam przy szatni i chwilę później sznurowałam buty;). Zapakowałam tylko na trasę swój prywatny "doping" w postaci dwóch cukierków Halls Extra Strong (lepsze na chrypę i gardło niż jakiekolwiek apteczne specyfiki), słusznie przewidując, że w megaszybkim tempie wysuszy mi się w gardle. Od 5 do 18 km jak chomik trzymałam w buzi jednego cukierka i w zupełności wystarczyło - przyznam, że nie spodziewałam się aż tak pozytywnego działania na moje gardło. Bałam się na starcie, że nie dam rady, bo i cały tydzień przed półmaratonem nie dość,że poszedł w plecy, nie dość, że w sobotę wcześniej nie udało się ostatniego długiego wybiegania zrobic, to jeszcze ten niespełna tydzień choróbska niezmiernie mnie wykończył. W rezultacie meldowałam się na starcie z nad wyraz sztywnymi mięśniami (pomimo rozgrzewki). I przypomniałam sobie o czytanym na kilka dni wcześniej artykule na bieganie.pl o taktyce startu z szybszą drugą połową, czyli wolniejszym początkiem:). Chyba w tę sobotę w Sobótce nie miałam szans zastosować jakiejkolwiek innej taktyki. Którym to sposobem po raz pierwszy wystartowałam znacznie wolniej niż zawsze (zawsze=za szybko).
Jeszcze na 2-3 tygodnie przed startem zakładałam, że będzie to typowy start kontrolny i przyznam, że biorąc pod uwagę czas z PM w Warszawie 2010 (1:58:09), liczyłam się nawet z tym, że mogę nie złamać 2 h przy ponad 200 m przewyższenia na trasie biegu. Tymczasem, mimo wszelkich niedogodności, każdy podbieg był czystą przyjemnością:). Chociaż nie mogłam się powstrzymać przed wspomnieniem fatalnego startu w Falenicy 3 tygodnie wcześniej, gdy już wspinałam się na ostatni podbieg przed dobiegiem do mety:). Ostatecznie wyszło 1:58:04 netto i pewnie jakiś udział tej falenickiej porażki w tym jest;). Taktyka "Startuj wolniej" również okazała się być trafna, bo od 5 km do mety wyprzedziłam 64 osoby nawet tego nie zauważając. Ostatecznie w swojej kategorii udało mi się jeszcze na połowę stawki załapać i spośród 137 kobiet w ogóle wyszło, że miałam 58. czas. Wciąż przyzwoicie, jak na okoliczności.

A co było na mecie? Napad kaszlu vol. 2;). I mam go niestety wciąż do dziś - nawet ukraińska musztarda nie pomogła go przepędzić:D.

Podsumowując zaś sam bieg i trasę - warto było zobaczyć coś innego niż trasa PM w Warszawie:). Zdecydowanie takich okoliczności przyrody mi brakowało. Nawet ostra mżawka nie była w stanie odebrać przyjemności z przemierzania trasy wokół Ślęży.

A w sobotę mierzę się z Falenicą - mam nadzieję,że kaszel już minie, a jak nie, to znów zastosuję terapię Hallsową;).

poniedziałek, 21 marca 2011

Motywator

Hmm...po problemach z weekendowym treningiem, kiedy nie miałam ani chwili aby wyjść na dłuższe wybieganie (ostatnie..) przed półmaratonem, z racji tej, że pół soboty jeszcze mi praca skonsumowała, drugie pół różnej maści prace domowe, i kiedy usypiając dziś całą drogę powrotną do Warszawy marzyłam tylko o kawie, ciachu i łóżeczku, uciekłam się do fortelu... Na postoju kupiłam fast foodowego hot doga z przydrożnego baru.. A to wszystko po to, aby mieć motywację do spalenia tego paskudztwa;) Zadziałało:) - na krótki, bo krótki, ale wyszłam na trening po przyjeździe. W sumie całkiem nieźle działa na psychikę;) i na krótką metę może się sprawdzać.

niedziela, 13 marca 2011

Kryzysowo

Kolejny debiut na warszawskich salonach biegowych znów za mną. Tym razem salonami były błotniste ścieżki lasu kabackiego w ramach GP Warszawy w sobotę. Miało być lekko, fajnie i przyjemnie. I było. Fajnie i przyjemnie. Słonecznie do tego. Ale już nie lekko. Dwa kryzysy na 10 km to średnia zdecydowanie powyżej norm wszelakich.

Zaczęło się od tego, co zawsze - zbyt szybki start. Potem kolka, ale zanim ona, to naprawdę biegło mi się bardzo przyjemnie i niosła mnie wiosenna aura. Tylko że po ok. 2 km jakoś ta aura w ciężkie chmury się zmieniła i musiałam walczyć z kolką...następne 2 km. Złość wielka na siebie samą, że znów się nie posłuchałam rozsądku - w końcu miał to być po prostu trening.. Do ok. 8 km udało mi się biec swobodniej, a potem znów mały kryzys..sam finisz już nieco lepiej:). Ogólnie 54:45 mój zegarek pokazał. Cienko jak barszcz, ale w zasadzie to złapana przez kolkę stwierdziłam, że skoro się już i tak męczę, to nieco sobie dorzucę wysiłku i "zaliczę" wszelkie napotkane błota i kałuże. Co też uczyniłam. Zafundowałam moim Jazzom treściwą maseczkę błotną;), ale z racji ich brązowej barwy wciąż wyglądały jak nietknięte niemal. Chociaż w takich sytuacjach ten ich nienajpiękniejszy kolor się sprawdza :D.

Dziś miało być długie wybieganie - ostatni taki dłuuugi trening przed półmaratonem ślężańskim, ale po wczorajszym GP (chyba nie do końca dobrze się rozciągnęłam z pośpiechu..:/) i po wieczorze/nocy towarzysko zagospodarowanej moje członki po przebudzeniu wołały o litość.. Miało być 20 km, a wyszło...jak wyszło. Posłuchałam ciała, bo czasem miewa rację i zafundowałam sobie blisko godzinną sesję ćwiczeń Pilatesa i wzmacniających, głównie nogi. I brzuszki do tego (jest lepiej;)) i pompek kilka nawet, choć nie znoszę ich serdecznie, ale stwierdziłam, że w braku treningu biegowego zadam sobie jakieś psychiczne cierpienie. Fizyczne zresztą też, biorąc pod uwagę moje zamaskowanej wielkości bicepsy.

A propos biegu w Sobótce - M. był dziś na rekonesansie trasy i zdał relację. Poczuł w nogach ten nieszczęsny podbieg, o który najbardziej się boję. Tam naprawdę nie będę mogła wystartować za szybko - bo będzie niedobrze... I niepokoi mnie to, że ostatnio moje mięśnie jakby nie dają za mną rady...:/ Czego przykładem choćby dzisiejszy dzień.. Wiem doskonale, że to brak kompleksowego treningu, uzupełnionego o gimnastykę - wiem. I wiem, że będzie ciężko w Sobótce tego 26go. Ale podobno widoki na trasie piękne:). Więc warto.
Ale przez pozostałe niecałe 2 tygodnie już nie mogę odpuścić gimnastyki. A dłuższe wybieganie może jeszcze uda się w sobotę przyszłą zrobić...

PS. Witam w nowej szacie blogspotowej - z wiosną przyszła potrzeba zmian. I tęsknota za górami, co widać na załączonym obrazku.

czwartek, 10 marca 2011

Wiosennie

Zdecydowanie w powietrzu wiosnę poczułam.

I to nie tylko fakt, że mogłam (a nawet musiałam) zrezygnować z tzw. trzeciej warstwy gdy w końcu dotarłam na Agrykolę, ale też dlatego, że w powietrzu czuć już było, że warszawska młodzież powoli zaczęła na ulice wylegać... I dym, i chmiel i nawet wolę-nie-wnikać-co-jeszcze...

Że pod monopolowym na Międzynarodowej, to jeszcze rozumiem (powiedzmy), że na przystanku lub w jego okolicy, to też jestem sobie w stanie jakoś wytłumaczyć. Tylko co, do ch.... te małoletnie damy i dżentelmeni robią na Agrykoli!? Co jest tam takiego fascynującego z ich punktu widzenia, że stają tam grupką i zaciągają się niemiłosiernie śmierdzącymi świństwami...? Żeby nie było - biegam po wewnętrznym torze, więc jakaś odległość mnie od nich dzieliła, a i tak czułam... I żeby zabawniej jeszcze było, to na widok mnie i jeszcze jednego chłopaka w dresie Polibudy owe damy (dwie) zaczęły dzielić się swoją chęcią pobiegania również:).

Świat na głowie staje, a w zasadzie to nawet i to ciężko stwierdzić, bo i jak ma on biedny stanąć na tym, co młode damy i dżentelmeni mają na głowach? No dobra, czas najwyższy to stwierdzić - jestem stara. To nie moje pokolenie. Ale wypiję za ich zdrowie. Kubek mięty. I zagryzę marchewką.

PS. Do treningu dorzuciłam dziś garść porządną gimnastyki. Mój brzuch też jest stary z nieużywania. Damn it.

środa, 9 marca 2011

Plus - minus

Ciężki to był weekend.
Za plus na pewno należy uznać, że w ogóle po drugim sezonie starań, dotarłam na start Falenickiego biegu:)
Na minus zaś zdecydowanie fakt, że ta dycha mnie zabiła. Tak dawno biegałam po czymkolwiek-co-ma-jakiekolwiek-górki, że była to męczarnia niesamowita. Do tego stopnia, że w trakcie biegu zastanawiać się zaczęłam, co ja tam robię (a to niedobry kierunek, jak wiemy:)) i pojawiła się nawet na chwilę myśl szalona, aby nie kończyć, bo przecież i tak niemal w miejscu się przemieszczam, jakie miałam wrażenie... W ogóle wszystko nie tak było tego dnia, bo nawet rozgrzewki porządnej nie udało mi się zrobić, byłam po późnej piątkowej kolacji, z pełnym wciąż żołądkiem - wszystko na "nie" jednym słowem. Tym większe poczucie zadowolenia, że się udało tego "wroga" zneutralizować, zanalizować, na czynniki pierwsze rozebrać. Każdy podbieg oddzielnie w głowie zwalczyć. I w zasadzie to tam jedynie, bo czas całości aż zawstydzający - 59'16". Trudno. Czarę goryczy należy wypić. Powziąć pokory nieco. W końcu jakiś cross sobie zacząć fundować.
I nie koniec to naszych zmagań - póki co Falenica vs. Kaha 1:0. 2 kwietnia będziemy równać rachunki. A na zwycięstwo w przyszłym sezonie już chyba czas przyjdzie:).

Za to wczorajszy trening na Agrykoli całkiem pozytywny i lekko zakręcony, bo machnęłam 23 "kółka", a dawno tak dużej ilości małych okrążeń nie biegałam. Średnie tempo 5'22" ujdzie. Na koniec garść przebieżek i poczucie zadowolenia z przyzwoitego treningu. A po powrocie nocna sesja w kuchni z chałką. Mniam. I apetyt na jutrzejszy trening. Sobótka już czeka - tuż, tuż za zakrętem.

środa, 2 marca 2011

Górsko...

Znów się nie składa od początku tygodnia trenowanie:/ Dziś bezsenna noc się zapowiada, może jutro, a jak nie, to znów od piątku delikatnie do sobotniej Falenicy będę się stroić psychicznie:). Szukałam dziś właśnie (zanim przekonałam sama siebie, że po książkę na jutrzejszy egzamin należy jednak sięgnąć) elementów mnie biegowo motywujących w postaci wszelakiej, z naciskiem na góry, góry i góry, no i jeszcze może..Skandynawię:). O różnych ciekawych biegach sobie poczytałam (zbiorę chyba w którymś z postów kolejnych takie skandynawskie kompendium), a do obejrzenia polecam materiał o niesamowitym człowieku, który z górskim bieganiem złączył się nierozłącznie...

poniedziałek, 21 lutego 2011

Moc rozgrzewki i niemoc w jej braku

Dziś o rozgrzewce rzecz. Z powodów kilku.

Od kiedy tylko pamiętam "rozgrzewka" miała znaczenie niemalże metafizyczne dla mnie... Od pierwszych wuefów, treningów i zawodów w czasach szkolnych. Przypuszczam, że w dużej mierze dlatego, że szybko zdałam sobie sprawę, że bez niej ciężko będzie próbować dorównywać lepszym i szybszym ode mnie. A jak już przekonałam się na własnej skórze, że faktycznie rozgrzewanie, zwłaszcza przed intensywnym wysiłkiem, ma znaczenie, to starałam się do niej naprawdę przykładać, za co sama sobie często bywałam wdzięczna. Nie moje jednak tylko w tym zasługi, ale tych wszystkich szalonych wuefistów, trenerów i kolegów, z którymi miałam przyjemność mieć sportową styczność. To raz.

Intensywny tanecznie (taniec nowoczesny z naciskiem na jazz) rok nauczył mnie czegoś więcej jeszcze, wraz z rytuałem rozgrzewki, która zdawała się zawsze być dłuższa niż pozostała część zajęć - ta przyjemniejsza, rzecz jasna;). Taneczna rozgrzewka (naprawdę mega wszechstronna - tu zwłaszcza informacja dla odbiorców płci mniej tanecznie zorientowanej) nauczyła mnie czegoś niezwykle istotnego, co jeszcze bardziej zachęca mnie zawsze do poświęcenia czasu na rozgrzanie się przed treningiem czy startem - pogłębionej świadomości własnego ciała (dosłownie i w przenośni;)). Duży nacisk położony na gibkość i uelastycznianie wszystkich partii mięśni wymaga współpracy z własnym ciałem i słuchania go - na ile jeszcze można sobie w poszczególnych elementach rozgrzewki pozwolić. To dwa.
Zresztą do dziś bardzo chętnie wykorzystuję w ćwiczeniach rozciągających, zarówno przed jak i po treningu (tu chyba jednak częściej) różne elementy, które moje ciało z tych tanecznych epizodów sobie szczególnie upodobało. A i często zdarza mi się biegać z myślą, jak to będzie super, kiedy już po powrocie do domu padnę na podłogę lub matę (zbytek;)) i dostarczę sobie porcję właściwych endorfin powysiłkowych.

Przykre przeżycia, jakie zdarzają się, gdy krnąbrne i uparte stworzenie nie zrobi jednak rozgrzewki, powodując tym samym najczęściej niepotrzebne cierpienia i "atrakcje" w czasie treningu to zdecydowanie numer trzy wśród powodów, dla których rozgrzewka jest dla mnie VIP treningu biegowego (czyt. Very Important Parameter). I właśnie głupotą swą w weekend wykazałam się, lekceważąc jej wagę...

Niedzielne bieganie w Parku Szczytnickim we Wrocławiu i rozciąganie po nim skończyło się naciągnięciem pachwiny udowej. Delikatnym na szczęście, co nie zmienia faktu, że czuję się jak totalna amatorka, która swoją nierozwagą (czyt. brakiem rozgrzewki) sama sobie napytała biedy. Nie jest to może kontuzja najcięższego kalibru, ale ostrzeżenie na pewno. Na pewno nie bez znaczenia była fakt, że we wczorajszym mroźnym wietrze mięśnie nie miały szansy rozgrzać się same naturalnie przy tempie 5:35-5:45, bo aby nie wyziębić się w trakcie biegu, trzeba było nawet przyspieszać.
Mało tego - nie zrobiwszy rozgrzewki nie byłam w ogóle w stanie wyjść poza to truchtające tempo. I nie wiem czy to był wynik jedynie tego, że mięśnie faktycznie nie były rozgrzane, czy też tego, że mój ciąg treningowy nie zawierał wszystkich elementów układanki i do mojego centrum dowodzenia biegowego nie dotarła informacja o gotowości do wejścia na wyższe obroty. O czym poniekąd mówi J. Skarżyński, chociażby tutaj. Zachęcam do poczytania, zwłaszcza tych, którzy wciąż do rozgrzewki przekonani nie są.

niedziela, 13 lutego 2011

Na HM plan mam:)

Hmm..jak cudownie bezkarnie wsuwać pyszną tartę..(polecam). Udało mi się dziś zmobilizować do pierwszej w sezonie wycieczki biegowej - jupi!:) Zatem po blisko 2 h biegania taka tarta nie straszna;). Ale i pogoda w stolicy dziś była taka, że naprawdę żal było nie skorzystać - piękne słońce i cudowne mroźne powietrze. Trasę zrobiłam dziś typowo turystyczną - przez Most Łazienkowski do Agrykoli, w dół do Gagarina, na Belwederską i Traktem do końca, aby przedostać się na drugi brzeg w stronę ZOO i zbiec do budującego się wciąż Stadionu Narodowego i potem do Skaryszaka na ostatnią pętlę, dokręcając do 110 min (po drodze jakieś 5 min uciekło na światła, bo postanowiłam być prawą obywatelką;)). Pętla miała na celu zbadanie też tempa, jakie na koniec już udawało mi się utrzymać z zachowaniem pewnej swobody - wyszło 9:40 na pętlę, czyli blisko 5:23/km. Ujdzie jak na teraz. Z całości wyszło nieco ponad 18 km (wg wujka Gugla), czyli bardzo uśredniając i licząc te nieszczęsne postoje na przejściach ok.6 min/km. Ogólnie jestem dość zadowolona bo biegło mi się baardzo swobodnie i cieszyłam się jak dziecko z tej wycieczki:) (zresztą przy Łazienkach jakiś ok. 3 letni chłopczyk chciał się do mnie "podczepić" i zaczął za mną biec, tylko oczywiście został spacyfikowany przez rodziców...)

A jako że wśród sterty książek "nadmiarem" czasu dysponuję;) udało mi się dziś w końcu zarysować plan na przygotowanie do Półmaratonu Ślężańskiego. Na ten start założenie jest po prostu, aby w subiektywnym odczuciu pobiec lepiej niż w ub. roku w Warszawie. Pogrzebałam w planach w sieci i chyba jednym z najbardziej czytelnych jest plan z bieganie.pl (tutaj) stworzony w ub. roku na Warszawę właśnie. Zresztą próbowałam się na nim opierać (do końca nie wyszło, niestety), ale na części dla początkujących półmaratończyków - teraz pora na część dla poprawiających wynik:).

Idąc za ciosem, założyłam w końcu dzienniczek biegowy! (i mam zamiar go uzupełniać, skoro już taką piękną tabelkę w moim ulubionym Excelu stworzyłam:)) - wstyd się przyznać, ale ostatni miałam dobre kilka lat temu...

czwartek, 10 lutego 2011

Zawodowo

Zaczyna się powoli dziać - w weekend miniony rozpoczęte GP Warszawy, gdzie niestety udziału nie wzięłam mimo planów poważnych, w wyniku zdarzeń losowych i mocno na Dolny Śląsk wiejącego wiatru;). W najbliższą sobotę zaś w Skaryszaku pobliskim Bieg Wedla - nie żeby było miejsce jeszcze na bieg główny;), ale dodatkowo jest możliwość startu na trasie Bno. Najdłuższa, sportowa o długości - uwaga - 4,3 km:), ale zawsze to okazja aby odkurzyć kompas, tak już zapomniany - już nie mogę się doczekać! No i koniecznie najbliższe starty w Falenicy trzeba będzie ogarnąć - do półmaratonu Ślężańskiego zdaje się, że w sam raz.

A jeśli już przy bieganiu jesteśmy, to znów niestety sama przed sobą głowę popiołem sypać muszę, bo weekend treningowo przepadł i dopiero wczoraj (zdecydowanie za długa przerwa) udało się zrobić w miarę porządny trening (chyba pierwszy od tygodnia). O dziwo - w tempie zaskakująco dobrym, w granicach 5'12"-5'17". Ale zdecydowanie muszę w końcu ogarnąć jakiś konkretny plan treningowy, bo truchtać sobie można do końca marca, a czas na HM sam się nie poprawi;) No i w sumie dobrze, bo w tym najlepsza zabawa jest - że się samej (samemu) do lepszej formy dochodzi.

Butki na drugim (dopiero) treningu podtrzymały bardzo pozytywne pierwsze wrażenie. Testujemy dalej:). Dodatkowo, zmiana stanika biegowego spowodowała, że łatwiej jest jakoś pamiętać o trzymaniu kręgosłupa prosto, co wymusza też inną pracę ramion. Intensywniejszą oczywiście. Eh, ta technologia...;)

PS. Rzecz jedna mnie zastanawia - na ile inną motywację do aktywności fizycznej należy zaszczepić kobiecie niż mężczyźnie? I jaka ta motywacja powinna być? Jak namówić kobietę by zaczęła się "ruszać", mówiąc potocznie? Szukam odpowiedzi różnych (nie o moją motywację tu chodzi, a na pewno nie jedynie o moją, tylko ogólnie - w aspekcie płci naszej pięknej) i mam zamiar jakimiś wnioskami się podzielić. Chętnie z pomocą i uwagami innych:)

poniedziałek, 31 stycznia 2011

...co ma piernik do biegania...:)

..czyli z serii "Czynniki zewnętrzne wpływające na wzrost poziomu zainteresowania ogólnorozwojową aerobową aktywnością ruchową, zwaną potocznie bieganiem";). A tak całkiem serio, to nieco przekornie tytuł posta odnosi się do zamierzonego/przypadkowego (niepotrzebne skreślić) efektu w postaci dwójki ochotników do wspólnego biegania po tym gdy obiecałam coś słodkiego już "po":). No i w ramach "marchewki" wystąpił właśnie piernik, przekładany i polewany czekoladą w okolicach 2 w nocy. Najważniejsze, że zadziałał i smakował:).

Co do treningów czasu ostatniego - niestety dwa weekendy pod rząd nieprzepracowane tak, jak powinno to być, tylko jedynie krótsze wybiegania zaliczone. Plus jeden, że podczas wizyty w domu rodzinnym w ub. tygodniu eksplorowałam nietknięte ludzką stopą porządnie zaśnieżone polne drogi (lub ich okolice - bo śniegu było dużo;)), co poskutkowało satysfakcją z zimowego zmęczenia (dodatkową atrakcją był mroźny wiatr dmiący prosto w twarz - tak, lubimy takie warunki:)).

Tematy okołonaukowe jakoś mniej więcej porozkładane w czasie - zatem po dzisiejszych zmaganiach z prawem podatkowym spokojnie można wracać do ustalonego rytmu wtorkowo-czwartkowo-sobotnio-niedzielnego. Tylko jakiś porządny plan trzeba skompilować, bo łatwiej wtedy zdecydowanie...

A dzisiaj w nagrodę za napisany egzamin i w ramach akcji "korzystamy z karnawału" wieczorna salsa - can't wait;).

Trening jutro - i znów zapowiada się, że nie będziemy biegowym deblem, tylko coś z tego więcej się urodzi - i cieszy mnie to ogromnie. Wielkie dzięki dla tych, którzy chcą nam towarzyszyć na biegowych ścieżkach!:) O więcej proszę:).


PS. Nowe Ravenny z racji pogody i podłoża ustąpiły chwilowo starym Jazzom TR, ale raz włożone do tej pory na trening baardzo pozytywne wrażenie zostawiły. Reszta wrażeń wraz z poprawą pogody na pewno się pojawi.

wtorek, 18 stycznia 2011

Bieganie rękami

Nieco prowokacyjnie w tytule, biorąc pod uwagę moje porażki za czasów szkolnych, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju aktywność związaną z odwróconym o 180 stopni ułożeniem wertykalnym ciała;). Zatem od razu prostuję - na rękach biegać nie potrafię (i zapewne to się nie zmieni:)), ale w końcu w ostatnią niedzielę, na warszawskim Biegu Chomiczówki udało mi się w pełni kontrolować ruch mych górnych kończyn, wykorzystując je do utrzymywania tempa biegu, gdy już w nogach było nieco słabiej. Moje wrażenie po biegu - WOW! ;) Wyczyn o tyle warty podkreślenia, że naprawę mam słabe mięśnie ramion i okolic (wiem - trzeba pracować...), co wnioskuję również z dzisiejszego ich samo-poczucia (oj, czuję niewątpliwie:D).

Co do Chomiczówki - spodziewałam się, że będzie gorzej, bo zasadniczo rozruch dopiero od początku stycznia uskuteczniam na nowo, ale ostatecznie nie wyszło źle (to dzięki pracy rąk - jestem przekonana;)). Czas nie rzuca na kolana - 1:21:59 ze średnim tempem 5'28", przy czym - i tu znów sama z siebie dumna byłam - miałam siły na finisz, co nie zawsze się zdarzało, i to mimo ostrzejszego startu w stosunku do założeń (eh - znów chyba zbyt łatwo ulegam, gdy mnie mężczyźni pod włos biorą w tym względzie, choć to nierozsądne..;)). Ze względu na zupełnie odmienne warunki atmosferyczne i dużo łatwiejsze podłoże trudno mówić o porównaniu z rokiem ubiegłym. Wtedy jeszcze zdążyłam zamknąć się w 1,5 h (1:29:23) ale to naprawdę było dreptanie....
Koniec końców - raczej pozytywny akcent na początek sezonu, ale nie obędzie się bez poprawienia tempa na km. Nad czym oczywiście będę pracować, bo jakieś sensowne założenia na tempo HM marcowego trzeba przyjąć i to w trybie dość pilnym.

Korzystając z okazji - dziękuję współtowarzyszom niedzielnego biegu za wspólną zabawę i kompanię przy pysznej grochówce:
K. - za wspólne 3km,
M. - za godne pełnienie funkcji nadwornego "menagiera"
i D. za zdjęcia:).

PS. Tak się złożyło, że od wczoraj jestem szczęśliwą posiadaczką nowej pary butów do biegania w Centrum Biegowym Ergo w końcu nabytych (oj, tyle mierzyłam i marudziłam, że w końcu żal było nie kupić nic...;)), zatem w najbliższym czasie podzielę się wrażeniami. Już się doczekać nie mogę, bo moje stopy czują się w nich wyśmienicie.
Recenzja Brooks Ravenna coming soon.... Only at ocobiegakobiecie.blogspot.com .

piątek, 14 stycznia 2011

Dłuższym krokiem

Dziś od rana prześladowało mnie wspaniałe uczucie - niecierpliwość związana z zaplanowanym wieczornym treningiem. Tak po prostu miałam wielką chęć pooddychać całą piersią, najpierw zmęczywszy się nieco:). Ale gdy czas treningu przyszedł w końcu, to nie zaczęło się zbyt dobrze, bo całe dwa okrążenia kolka trzymała mnie niemiłosiernie... To zapewne efekt zbyt dużej ilości płynów przed treningiem, ale fakt jest taki, że głodna przegryzłam garść orzeszków "przed" no i trudno było tak o "suchej paszczy" pobiec.

Plan na dziś był taki, aby pobiec więcej niż ostatnio (we wtorek), co oznaczało min. 5 okrążeń w Skaryszaku (z dobiegiem circa 10 km). Dwa okrążenia mordęgi niesamowitej (a przecież z tyłu głowy wciąż jeszcze ta wielka poranna chęć, aby się zmęczyć siedziała..) i trzecie postanowiliśmy zaatakować:). Nieco wbrew zasadom wszelakim, aby bazę nabudowywać stopniowo i nie szarżować za bardzo - ale chyba naprawdę mięśnie i płuca potrzebowały takiego przebudzeniowego kopa:). Może obiektywnie rzecz biorąc, tempowo nie było szału, ale faktycznie poczułam dużo więcej w płucach a i nogi jakoś zadowolone były, że mogły się nieco dłuższym krokiem do przodu przemieszczać.
Tempo średnie na naszych 5 okrążeń ok. 1,8 km każde:

I - 5'50"
II - 5'44"
III - 5'35"
IV - 5'27"
V - 5'41"

Jak mawia klasyk - pewnej części ciała nie urywa, ale przynajmniej zgodnie z zasadami sztuki pierwsze okrążenie najwolniej było (zasługa kolki zdecydowanie), co zawsze przychodzi mi z trudnością... Najważniejsze, że samopoczucie fantastyczne:). I tu się należą podziękowania Towarzyszowi Niezłomnemu za wspólny trening:) - bo w końcu w kupie raźniej;)

I już nie mogę się niedzieli i Biegu Chomiczówki doczekać! Zwłaszcza, że wygląda na to, że w tym roku nie trzeba będzie po śniegu brodzić:). Startuję bez założeń żadnych - z zamiarem słuchania własnego organizmu i polegania na samopoczuciu. Zobaczymy, gdzie jesteśmy, Koleżanko;).

Aha, i zapomniałabym - zupełnie przypadkowo dzisiejszy dzień sponsoruje pewien swego czasu popularny szalenie boysband;) Usłyszałam w radio i chodzi (biega;)?) za mną aż do teraz - BSB:)

niedziela, 9 stycznia 2011

Noworocznie - z dedykacją dla Fanek i Fanów:)

Obiecałam, że napiszę, co niniejszym czynię:) A że wciąż jeszcze okołonoworoczny czas, to i w sumie okazja niezła, aby wrócić do pisania - tak samo, jak na nowo wziąć się za bieganie:).

I żeby noworocznym tradycjom stało się zadość, postanowiłam podzielić się publicznie celami biegowymi, co ma mnie bardziej jeszcze zmotywować, aby je z powodzeniem zrealizować (chociaż dzisiejszy trening po rozjeżdżającym się pod nogami śniegu zmotywował mnie w stopniu bardzo wysokim, nie powiem). Łatwo pisać - gorzej wykonać, ale liczę na to, że nie zabraknie samozaparcia, a i kalendarz aktywności pozostałych, które z bieganiem niestety lubią kolidować, też będzie sprzyjał;).

Zgodnie z planami - sezon powinien upłynąć pod kątem przygotowań do HM. I tak, z wielu propozycji zdecydowałam się wstępnie na dwa na pewno, a co do trzeciego jeszcze sytuacja się wyklaruje w najbliższym czasie.

1. Półmaraton Ślężański - 26.03. - nieco przekornie, bo przecież 27.03. to biegowe święto w stolicy, rzut beretem na start itp. No ale obiecałam rok temu dokładnie, że w następnym HM w Sobótce wezmę udział, o czym, rzecz jasna, zdążyłam zapomnieć. Przypomniano mi dość stanowczo;). Cóż zatem było robić - własnemu facetowi lepiej nie podpadać, bo prędzej czy później wykorzysta to przy okazji namawiania na taneczne harce;). Zatem Sobótka. Z drugiej strony jednak jest to zawsze okazja na trochę inne otoczenie do biegania tych ponad 21 km niż wielkomiejskie, widziane na co dzień krajobrazy.

2. Półmaraton Jurajski - 12.06. - to już trzecie moje podejście do tego biegu - do tej pory nie udało mi się tam niestety dotrzeć.. Mam nadzieję, że "do trzech razy sztuka" sprawdzi się również i w tym przypadku. Do terenów okołojurajskich, wprawdzie bardziej na północ wysuniętych, mam sentyment sięgający czasów zwiększonej aktywności "radioorientacyjnej", więc chyba to stąd "parcie" w tamte strony:). A swoją drogą 2 m-ce od startu w Sobótce.

3. Półmaraton Gryfa - 28.08. / Półmaraton Katowice - 02.10 - Skłaniając się bardziej ku tej drugiej opcji jednak, bo jakoś w wakacje łatwiej się zebrać. Ale wszystko jak zwykle wyjdzie w praniu.

To są "core points" - reszta podporządkowana pod to. Co oznacza, mam nadzieję, że w końcu uda mi się ze 2-3 razy przebiec się w Falenicy w ramach Biegów Górskich i po drodze jeszcze kilka miłych biegów "zaliczyć". Otwarcie sezonu już wkrótce, bo w niedzielę najbliższą na warszawskiej Chomiczówce - 15 km "na przetarcie", bo to moje nieregularne dreptanie już mnie irytować powoli zaczyna, więc taki impuls zdecydowanie mi się przyda.

W tych wszystkich planach, nie ukrywam - liczę na współtowarzystwo:) - wszak wtedy łatwiej .
Nowy rok przyniósł też w końcu jakieś zalążki wymierne moich i K. postanowień i zacięcia społeczno-popularyzatorskiego i od soboty najbliższej mamy zamiar w całym naszym "międzyczasie" rozpocząć krzewienie zamiłowania do biegania wśród stypendystów FDNT. Abyśmy na Ekidenie mieli szanse stanąć w szranki z ekipą Fundacji Maraton Warszawski, a nie zadowalać się 2-gim miejscem;). Zatem zapraszam na łamach bloga również!

A na koniec jeszcze pozdrowienia specjalne dla Fanek i Fanów - miło wiedzieć, że ktoś czytuje..;)