poniedziałek, 26 marca 2012

Mało-wiele


No i po Półmaratonie Warszawskim :). Nie pisałam wczoraj, bo czułam mały zawód i musiałam się "z nim przespać";). Zawód oczywiście powodowany moim wynikiem, a nie wrażeniami po imprezie, bo te naprawdę wyśmienite :). Zatem po kolei:

1. 

Na półmaratonie w barwach FDNT Running Teamu zadebiutowała grupa współzmobilizowanych przeze mnie uczestników i wszyscy skończyli z bardzo przyzwoitymi wynikami - moje sportowe serducho się raduje mocno, Chłopaki!
Na marginesie - w klasyfikacji drużynowej byliśmy na 56. miejscu - w czołówce drugiej części stawki;). 


2. 

Start i meta, a także ostatni kilometr na Moście Poniatowskiego to była istna bajka! Fan-tas-tycz-nie! W ogóle nadwiślańskie krajobrazy Warszawy są super - odcinki trasy prowadzące Wybrzeżami były nie mniej urokliwe.

3.

Stadion Narodowy aż tak dużego wrażenia na mnie zrobił;), ale organizacja imprezy naprawdę bardzo przyzwoita - zwłaszcza, jeśli uwzględni się ilość uczestników imprezy. Wprawdzie poszczególne fale startowe miały lekki poślizg, co skutkowało wychłodzeniem na moście w oczekiwaniu na start (podskakiwałam i machałam czym się dało;) - nie skutkowało, bo wiało potwornie), ale z doświadczenia wiem, że ciężko takich poślizgów uniknąć przy imprezach z taką ilością uczestników i możliwych czynników, które mogą powodować opóźnienia - zresztą, patrząc na założony timing poszczególnych fal, gołym okiem było widać, że szanse na jego realizację są mniej niż znikome - tyle tytułem "pstryczka";).

4.

No i w końcu meritum:) - 1:52:24 - mój nowy PB, co wystarczyło na 218. miejsce w kobiecej kategorii OPEN (wg czasów netto - 215. miejsce; w klasyfikacji studentek (haha -jeszcze!) - 19.; a w kategorii K30 (o-matko!) - 57. miejsce)

Biorąc pod uwagę wynik ubiegłoroczny w Sobótce i wynik sprzed dwóch lat ze stolicy, to ponad 5,5 minuty lepiej - zatem znacząco. Po cichu liczyłam jednak, że będzie 1:50 i do 17. kilometra wyglądało na to, że szanse są, bo każdy kolejny kilometr miałam pod pełną kontrolą (tradycyjnie, poza pierwszym;) - ale to wina narwanego zająca na 1:50, który biegł dobrze poniżej 5'00" od samego startu). 

Faktem jest, że po długim oczekiwaniu na start, wybiegłam z niemal zimnymi mięśniami (mimo usilnych prób ich rozgrzania w oczekiwaniu na wystrzał startera) i przez pierwsze minuty tak naprawdę na nowo się rozgrzewałam. Szybka to była rozgrzewka w pogoni za zającem, bo wyszło 5'03". Kolejne prezentowały się  następująco:
2. - 5'20"
3. - 5'18"
4. - 5'15"
5. - 5'17"
6. - 5'24"
7. - 5'14"
8. - 5'17"
9. - 5'15"
10. - 5'25"
11. - 5'21"
12. - 5'10"
13. - 5'07'
14. - 5'59" (Agrykola:))
15. - 5'04" (Belwederska:))
16. - 5'05"
17. - 5'18"
18. - 5'27" (początki końca)
19. - 5'30"
20. - 5'52" (ten ślimak..;))
21,097 km - 5'40" (nie dało rady mocniej).

No cóż - końcówka nie powala. Naprawdę miałam wrażenie, że kontroluję bieg i nie szarżuję za bardzo - ale na 17. kilometrze przestraszyłam się, że biegnę za szybko i nieco zwolniłam.. Akurat wtedy wybiegaliśmy na długą prostą na Czerniakowskiej, gdzie dęło prosto w twarz. Lekkie zwolnienie=lekkie ochłodzenie mięśni + mega wiatr = mega wychłodzenie mięśni. Nie chciały już ze mną współpracować w żaden sposób Te ostatnie 4 km przebiegłam głową, a nie nogami. Serio. Gdybym miała posłuchać nóg, to stanęłabym w miejscu albo zamieniłabym się z którymś z wolontariuszy stojących na trasie. Na szczęście jest jeszcze głowa:). I na szczęście mi jej nie urwało na wczorajszym biegu:). Na osłodę na moście "wzięłam" Japończyka w jaskrawopomarańczowej koszulce z nadrukami "Drunk Samurai" i "Run for beers", który wyprzedził mnie ostro na jakimś 7. kilometrze. Ścigałam się z panią w czarno-różowym stroju przez ostatnie 2 km i też mi się udało. 
Na dobiegu (a właściwie na zbiegu w dół do Wybrzeża Szczecińskiego) jeszcze resztkami sił przycisnęłam - w głowie miałam ostatnie interwałowe szaleństwa pod dyktando Wojtka Staszewskiego - zwłaszcza czwartkowe piramidki - i jakoś poszło:).
Z pozytywów - wreszcie (!) wpadłam na metę porządnie wykończona - jak ja tego pragnęłam;). Czułam wysiłek wszędzie - w płucach, w brzuchu, w nogach - kurczę, ale trzeba mieć poprzestawiane w głowie, aby się tak z tego jak dziecko cieszyć;).

Hmm.... Czyli w sumie nie najgorzej wyszło - dzisiaj kontrolnie sprawdziłam, ile powinnam była się spodziewać po swoim ostatnim wyniku na 10 km według kalkulatora dostępnego na bieganie.pl - no i wyszło -  1:52:26 - "urwałam" 2 sekundy. Oczywiście nie stosowałam kalkulatora przed biegiem:). 

Małe niedogodności spotkały mnie ze strony koszulki, która mnie obtarła pod pachą - biegłam w teamowej koszulce Kalenji - ale jak zwolniłam przy końcówce, to i koszulka mniej obcierała;).

Po nocy pełnej analityczno-biegowych przemyśleń doszłam do odkrywczego wniosku, że pora wziąć się za trening pod 10 km w pierwszej kolejności na najbliższy okres - złamać 50 minut i potem urywać te 2,5 minuty na półmaratonie. Jeszcze w tym sezonie. Dopóki tego nie zrobię, nie startuję w maratonie. A że start w Warszawie we wrześniu już dawno został zaplanowany, to nie ma wyjścia, jak tylko wziąć się porządnie do roboty! :)

sobota, 24 marca 2012

To już jutro :)

Już jutro przekonam się, czy ostatnie treningi znajdą przełożenie w rezultacie podczas Półmaratonu. Poprzeczka sprzed dwóch lat to  01:58:09 - oficjalnie zamierzam ją pokonać;). O swoich cichych zamiarach nie będę mówić:). Jutro ma być wiosenne święto mojego biegania - i na tym poprzestaję. Na szczęście start jest rzut beretem ode mnie, więc nie stracę za dużo na nocnej zmianie czasu;). Ale i tak zawczasu pakuję wszystko, co potrzebne. Dziś w lekkim truchcie w końcu wypróbowałam po raz pierwszy tej wiosny jedną jedyną górną warstwę z krótkim rękawkiem - i tak też jutro startuję. Do tego krótkie spodenki i fru...:). Fajnie, że będzie ze mną jeszcze kilka osób, które udało się namówić do startu pod szyldem FDNT Running Team - za nich będę podczas biegu mocno trzymać kciuki! 

Powodzenia wszystkim startującym!


Tymczasem uciekam po pakiet do Centrum Olimpijskiego:).  

niedziela, 18 marca 2012

Zmęczenie

No i zdarzyło się, że w wyniku zwiększonej systematyczności ostatnim czasem poczułam, że jestem nieco zmęczona. A do półmaratonu w Warszawie raptem tydzień. I ten ostatni tydzień dedykuję odpoczynkowi:). Lekki trening we wtorek, ostatni trening z Wojtkiem w Centrum Biegowym Ergo w czwartek (ciekawość mnie zżera, cóż też wymyśli tym razem:)). Lekki truchcik w sobotę i....i ma być głód biegania w niedzielę rano. Wielki głód. 

A jeśli o głodzie już mowa, to ostatnich kilka razy (w tym dwa długie wybiegania, ponaddwugodzinnne) testowałam owsiankę z przepisu umieszczonego w styczniowo/lutowym BIEGANIU - sprawdza się bardzo - zarówno pod względem energetycznym (dostarcza energii na długo), jak i metabolicznym (ze swoim wolnym dość metabolizmem muszę bardzo uważać na to, kiedy jeść przed startem - dziś testowałam posiłek 30-40 min przed - żadnych problemów). Polecam!


Miniony tydzień znów był dość intensywny - nie tylko biegowo, przez co nie udało mi się zrobić wtorkowego treningu. Niemniej, poranek poprzedniej niedzieli został zagospodarowany na porządne wybieganie (nieco ponad 20 km). Z pyszną kawą w biegowej sieciówce na pl. Trzech Krzyży na zakończenie treningu:). Czwartek na treningu interwałowym w Ergo (sztafety i wprowadzenie rywalizacji po raz kolejny sprawdziły się jako fantastyczny mobilizator do maksymalnego wysiłku:)), gdzie Wojtek naprawdę dał nam niezły wycisk. Nie wiem czy przyczynił się do tego fakt, że ogólnie mega zarobiona byłam cały tydzień i z ledwością wyrabiałam się ze spaniem, ale prawda jest taka, że do dziś rano czułam jeszcze obolałe mięśnie... Choć wczoraj dla relaksu leciutki truchcik na Agrykoli zaliczyłam wieczorem za namową K. A dzisiaj znów wybieganie - znów Trakt Królewski i znów ponad 20 km. Tempo bardzo easy:). No i to słońce - zaczyna się najgorszy dla mnie okres, chociaż sama się czasem zastanawiam, jak można nie lubić słońca. Cociaż.... - gdy biegnie się przez miasto chodnikiem lub asfaltem, to naprawdę można nie lubić:). 

fot. ocobiegakobiecie.blogspot.com 
Czwartek w ogóle był bardzo "obfitym dniem":). Do pracy przyjechała dla mnie paczka. A w paczce prezenty od firmy adidas do testowania.

Zauroczona barwami narodowymi już zaczęłam testowanie Supernova Glide 4:). Pierwsze wrażenia już niebawem. 

fot. ocobiegakobiecie.blogspot.com
W drugiej paczuszce gadżet, który udało mi się dziś w końcu uruchomić i powoli zacząć rozgryzać;). Adidas miCoach Pacer - sprawia jednak wrażenie urządzenia, które może nie być najłatwiejszym współpracownikiem przy treningach - ale nie poddaję się:). O efektach "starcia" Kaha vs. miCoach będziecie na pewno informowani;). 

sobota, 10 marca 2012

Tydzień obfitości w trzech aktach

Tyle miałam do napisania, bo dużo się w ostatnim tygodniu działo, ale niestety czas codziennie prędkość TGV co najmniej przyjmował...i nie wyszło... Chyba na przyszłość trzeba o wyprowadzce z Waw pomyśleć;). Zatem dzisiejsza notka w ramach podsumowania - sztuka w trzech aktach. 

Akt I

Cross między mostami

Akcja dzieje się w pięknym mieście Wrocławiu, do którego Kaha przybywa  nad ranem dn. 2 marca niezwykłej popularności pociągiem relacji Warszawa Wsch - Jelenia Góra, podążając za głosem serca - z miłości do M. i do biegania:).  

Bieg w ramach Otwartych Mistrzostw Wrocławia na dystansie 13 km miał stanowić ważny element treningu tego tygodnia. Przedłużona rekonwalescencja spowodowała, że ostatecznie stanowił jedyną jednostkę treningową. Ale oficjalną:) - po dość długim czasie oczekiwania udało się bowiem uzyskać dodatkowy numer startowy, jako że na zapisy internetowe Kaha się już nie załapała. Numer na pierś, krótka rozgrzewka i do przodu! Niestety bez zegarka, bo ten postanowił tym razem zostać w Warszawie i odpocząć. Zatem telefon w rękę, miCoach "on" i.....searching, no GPS found... Cisnęło się ładne słowo na usta, ale po powstrzymaniu się, Kaha doszła do wniosku, że przecież telefon ma taką fantastyczną funkcję jak zegarek:). Stoper też zapewne miał, ale na zgłębienie gdzież on się w czeluściach Androida zapodział szkoda było czasu. 

Pierwsze kilometry dłużyły się potwornie, krok biegowy mało sprężysty, oddech ciężki, ba - żaden niemal, a to z powodu kataru o intensywności dalece przewyższającej intensywność Kahowego biegu. 
Obrazowych opisów czytelnikom oszczędzimy:)
Skręcając z mostu na drugą część pierwszego okrążenia, nie zdawała sobie Kaha jeszcze sprawy, że wkracza na grząską patelnię. Trzeba bowiem dodać, że dzień był iście wiosenny i Słońce zapanowało nad Wrocławiem. Trzy warstwy, zgodnie ze sztuką zimowego ubioru, okazały się nadmierne, zwłaszcza, że były koloru czarnego. W rezultacie w głowie Kahy jeszcze przed 5 km zaświtała myśl, że może jednak skończy po jednym okrążeniu...Wszak okres rekonwalescencji, obiektywne przeszkody związane z oddychaniem... Pitu-pitu... Wystarczyło, że wyprzedził Kahę osobnik wagi ciężkiej - motywacja zadziałała bez zarzutu, nie było już mowy o żadnym schodzeniu z trasy. Mało tego, druga część była już nieco żwawsza, choć wciąż jednak w tempie bardziej  treningowym niż startowym. Wbiegając na metę nie spodziewała się Kaha, że na zegarze jedyne 1:10:19 będzie. A było. 

Finisz Kahy. Autor NN (do uzupełnienia)

Oczekiwanie na zakończenie imprezy i losowanie nagród (niezawodna siła, aby zatrzymać biegaczy na dłużej niż li-tylko moment przekroczenia mety) upłynęło w miłym towarzystwie niezawodnego M. i niejakiej Kasi, wrocławskiej blogerki, i jej Świty:). 

Finałowa scena aktu I rozegrała się w Saunarium wrocławskiego Aquaparku. Ale to już pozostawmy za zasłoną wodnej pary, której w Saunarium nie brakowało...

Akt II

Kuper i dwa Coopery, czyli VO2max 

Piękny, czwartkowy, niemal wiosenny wieczór, Park Krasińskich, Warszawa. Grupa kilkunastu biegaczy pojawia się na terenie parku z trenerem Wojciechem S. na czele. Wszyscy słuchają pilnie. Wśród nich Kaha i K., którzy na Ergo Trening z Wojtkiem przybyli już po raz kolejny.

Lekko nie będzie, zapowiedział trener już przed wybiegnięciem z bazy startowej Sklepu Ergo. Mało tego - trening miał być najtrudniejszym z całego cyklu. Cóż - myśli Kaha - dam radę. Ale zanim cała grupa wyruszy na walkę 2 x 12 minut w tempie życiówki na 10 km po ścieżkach parku, Wojtek zaprosi wszystkich do zabawy z piłkami lekarskimi. Potem jeszcze chwila dodatkowej rozgrzewki, głośne odliczanie i start! Pierwsze 12 minut skończyło się po ok. 2400 metrów. Cooper powiedziałby, że to dobry wynik, biorąc pod uwagę wiek Kahy. Do bardzo dobrego brakuje 300 metrów. Niestety, drugie 12 minut nie przybliża Kahy na tyle do progu "bardzo dobrze". Wciąż jest dobrze, ale już kilkanaście metrów więcej. Wojtek zadowolony z podopiecznych, ci drudzy nie mniej:). Ale Kaha zmęczenie czuje w mięśniach. Na osłodę po wysiłku Janek z Ergo częstuje wszystkich krówkami. Ale, ale - Ladies first, wszak dzień kobiet był. A prawdziwa kobieta to taka, która biega:). 

Następnego dnia okaże się, że trening faktycznie był robiony bez oszczędzania się, bo będzie miała Kaha zakwasy w mięśniach skośnych brzucha. I dobrze! 

Akt III

Grand Prix Warszawy 10.03.2012 r.

Sobotni poranek. Święto biegowej Warszawy na Kabatach. Tym razem Kaha nie zaspała na start i po wcześniejszej porannej wizycie w Rembertowie ruszyła z K. do Natolińskiego Ośrodka Kultury, a stamtąd na start biegu na 10 km. Okoliczności przyrody sprzyjające, pogoda mało wiosenna, acz wtedy jeszcze nie padało. 

Na starcie biegu istny tłum zdeterminowanych biegaczy, rozgrzewających się przed sygnałem startera. Okazuje się, że dziś kobiety startują w pierwszej turze. Mężczyźni 5 minut po nich. Kobiecy start nie był nadmiernie dynamiczny. Dla Kahy to akurat dobrze, bo nie ma od samego początku zewnętrznej presji, aby biec zbyt szybko w pierwszej części trasy. Zatem sytuacja dobra do przetrenowania taktyki biegu, która przyda się również podczas półmaratonu. Pierwsza część biegu nieco wolniejsza, druga szybsza, z mocnym finiszem. Bez założeń czasowych - bieg ma być przecież testem tego, gdzie jest Kaha na drodze przygotować do startu 25 marca w Warszawie. 

Pierwsze kilometry spokojnym, równym tempem - monotonnie nieco, ale taktycznie właśnie tak, jak być powinno. Dopiero po 3 km, gdy najszybsi mężczyźni zaczęli wyprzedzać peleton kobiet, cały bieg nabrał nieco więcej dynamiki. Jednak nie ma to jak dobre zające - myśli sobie Kaha i po chwili korci siebie sama - wszak miał być to trening taktyczny. W połowie dystansu okazuje się, że pół butelki Powerade'a przed startem było jednak zbyt dużą dawką. Udało się jednak opanować pojawiającą się przez kilka minut kolkę. Tuż przed ogrodzeniem minął Kahę K. i pomknął niemal łamiąc życiówkę po drodze:). Kaha też nabrała nieco więcej wiatru w żagle i powoli, acz systematycznie zaczęła przyspieszać i wyprzedzać kilka kolejnych rywalek kategorii kobiecej:). Fajnie - pomyślała. Wszystko rozgrywało się po myśli Kahy, do momentu, gdy mniej więcej w okolicy 7 km okazało się, że jednak znów się Kaha za ciepło ubrała... Przyspieszanie zaczęło kosztować dużo więcej potu niż zwykle. Na szczęście meta była już coraz bliżej. Ale zmęczenie już też powoli zaczęło się odzywać w mięśniach. Rzut oka na zegarek: 42 minuty biegu minęły. Bez oznaczeń kilometrów ciężko się rozeznać dokładnie w przebytym dystansie. Ale w głowie przypomniała sobie Kaha o czwartkowym treningu - 12 minut na maxa dała radę, da radę i tym razem - zwłaszcza, że na pewno kilka minut mniej niż 12 pozostało do końca dystansu. 

Ostatni kilometr rozegrała Kaha w sposób taki, że w końcu sama z siebie była zadowolona - było tylko szybciej, z mocnym finiszem - zgodnie z wszystkimi założeniami. Nawet gratulacje za finisz od zawodnika kategorii męskiej dostała na mecie. Zadowolona ustawiła się w kolejce po herbatę i pączka. 
Na zegarku czas 51'25". Rok wcześniej było 54'44". Jeśli nawet na tej trasie brakuje tych 200 m do 10 km., to i  tak w tym sezonie na 10 km w wykonaniu Kahy musi w końcu pęknąć 50 minut. 
Czego głównej bohaterce dzisiejszej sztuki życzymy.


PS. Dla wytrwałych czytelników dzisiejszego wpisu - muzyczna zapowiedź coraz cieplejszych i słonecznych dni na treningi:)


czwartek, 1 marca 2012

Tydzień z życia kobiety

Co za tydzień...! Westchnęła K. i eksplorując dawno już zapomniane odległe obszary grubego koca, zanurzyła się w smacznym, zasłużonym śnie... Tak mogłabym pisać, gdyby powyższy świat przedstawiony nie był tylko moją urojoną bajką;).

A napiszę inaczej. Cały tydzień mam w plecy. Wirus ubiegłoczwartkowy rozłożył mnie na łopatki na całe trzy dni - zaatakował gardło, potem zatoki. We wtorek skończył się mój przymusowy urlop, zaplanowałam wieczorne pieczenie przed ostatnim dniem w pracy i jakoś było lepiej (czułam nawet zapach ciasta z piekarnika - not that bad;)). Dałam radę wczoraj od rana do nocy być na nogach, dopinać ostatnie sprawy, rozliczać się, przeliczać, potem żegnać, żartować, taszczyć siaty z blaszkami, kwiatami, upominkami (no dobra - to było miłe akurat;))... Na koniec jeszcze witać i brylować na wieczornym spotkaniu z gatunku VIM (very important meeting:)). To wszystko w nowo nabytym obuwiu typu mega-seksowny-botek na 11 centymetrowej szpilce i z paczką chusteczek w zanadrzu na cholerny, zatykający zatoki katar. Damn, wróciwszy do domu, padłam. I niemal nie wstałam na dzisiejszy pierwszy dzień w nowej korpo-pracy. Żeby nie było zbyt łatwo, to już mega po kobiecemu dopadł mnie okres. A co, niech już naprawdę będzie to chrzest bojowy - tak rano myślałam:). Teraz myślę, że fantastycznie być kobietą, ale te wszystkie szpilki, tampony, no-spy, piekarniki, torebki pełne wszystkiego-co-zawsze-może-się-przydać, to, cholera, strasznie męcząca sprawa. I weź tu nie bądź feministką;).

A tak na marginesie, spostrzeżenie z wczorajszego wieczora - kobieca garderoba nie jest przystosowana w żaden sposób do prowadzenia rozmów na wysokim szczeblu w warunkach standing-dinner czy podobnych - widziałyście kiedyś w połach kobiecej marynarki/żakietu kieszonkę na wizytówki? Przecież nie zawsze można trzymać cały czas przy sobie jakąś kopertówkę just in case. O większej torebce nie wspomnę. W takich sytuacjach byłoby to śmieszne. No i dochodzi do wymiany wizytówek - przyjmujesz od Pana X., z atencją acz sprawnie omiatasz wzrokiem i.... Twój interlokutor zdążył już też zrobić to samo, odchylił połę marynarki i....zdążył też w kieszonce umieścić Twoją wizytówkę, a Ty pozostajesz z kartonikiem w dłoni, z którym nieelegancko jednak wygląda się na dłuższą metę....Tyle w kwestiach mocnookołobiegowych;).

A żeby nie było aż tak niebiegowo, wspomnę, że w sobotę nie zamierzam rezygnować z wrocławskiego Crossu między mostami - ostatecznie będę przepędzać choróbsko;). I jeszcze, że ostatnie zmiany w moim życiu zawodowym mają wbrew pozorom sporo wspólnego z bieganiem..;)  Jednak znalezienie wspólnego języka również na tej niezwykle ważnej płaszczyźnie - to jest to!:). Że będzie jeszcze okazja, aby o tym wspomnieć - nie wątpię.