poniedziałek, 26 lipca 2010

...deszczowi...

Warszawa przywitała dziś deszczem, tak jakby po zepsutym przez ulewy wypadzie w Karkonosze było mi go mało;). Na szczęście udało się zwalczyć przeziębienie, które zawitało po całodniowej wyprawie na Śnieżne Kotły strumieniami zamiast ścieżek;), więc jest szansa na pobieganie od jutra. Dziś jedynie gimnastyka i... żal, że nie ma już tego wspaniałego górskiego powietrza i wzniesień do pokonywania. Wprawdzie treningowo nie udało się tak, jak planowałam ze względów zdrowotnych - mojej walki z przeziębieniem i M. problemów z odciskami na stopach (naprawdę nie miałam serca zostawić Go samego ze świadomością, że biegam sobie beztrosko po naszych ukochanych  ścieżkach, podczas gdy On musi zostać w pokoju...), ale nawet szybkie marsze, których dzięki mojej skłonności do spóźniania się mieliśmy pod dostatkiem, były fantastycznym ćwiczeniem dla naszych wielkomiejskich płuc.
Mówiłam już, że kocham góry;)? Szczególnie Karkonosze - ze względów kilku, o których nie miejsce tu się rozpisywać. I tylko za każdym razem gdy ruszam na południe albo na południowy zachód boję się, że nie będę chciała wracać już do centrum kraju i swojego jakoś-tam-poukładanego-życia. Faktycznie - za każdym razem jest coraz trudniej... A i to poukładanie jakoś coraz mniej poukładane się wydaje..

I tym refleksyjnym akcentem chciałam zachęcić do biegania w górach. Kto wie - być może kiedyś zaproszę w  odwiedziny do siebie.. ;)?

niedziela, 4 lipca 2010

Męska duma

W końcu ruszyłam się sprzed komputera i moich naukowych wypocin. Dziś jedynie na rozruch postanowiłam pół godzinki potruchtać po Skaryszaku. Moja forma niestety bliska zeru na chwilę obecną... Ale przecież biorę się za nią;). No i staram się wytrwać w postanowieniu, aby choć kilka minut dziennie robić gimnastykę wzmacniającą - póki co daję radę:).

Późno i ciemno już było, gdy wyszłam dziś z mieszkania, i znów, co było do przewidzenia, na pętli nie spotkałam żadnej kobiety. Za to jeden biegający (no dobrze - ciągnący swoje nogi po alejce) facet napędził mi przez chwilę niezłego stracha.. Biegnąc swoim zabójczym tempem doszłam go w pewnym momencie i powoli zaczęłam wyprzedzać, czemu towarzyszył świst...jego podeszwy od buta :D. Gość ledwo włóczył nogami, ale jak tylko go minęłam i zaczęłam zostawiać w tyle, zebrał się w sobie najwidoczniej.. Czułam na plecach jego coraz szybszy oddech i coraz głośniejszy świst podeszwy...i nie na żarty zaczęłam się bać, że to jakiś nawiedzony koleś, który właśnie poderwał się do ataku... Nie było wyjścia - przyspieszyłam i cały czas czułam coraz głośniejsze sapanie za sobą... Przebiegłam tak jakieś 200-300 metrów i nagle koleś wymiękł.. Stanął w miejscu, słaniając się na nogach ze zmęczenia i łapiąc łapczywie oddech- wtedy już miałam odwagę się obejrzeć za siebie.. Najwyraźniej padł ofiarą męskiej dumy, która nie pozwalała mu patrzeć spokojnie, kiedy mijała go kobieta... Na szczęście okazał się niegroźny, ale na drugi raz dobrze się chyba zastanowię zanim wyjdę sama na trening do parku tuz przed 22....

piątek, 2 lipca 2010

Korzystając z okazji...

No właśnie.. korzystając z okazji, że sklep Ergo w Warszawie organizował wczoraj wieczorem spotkanie z Jerzym Skarżyńskim dotyczące przygotowań do maratonu, tuż po pracy, z pustym żołądkiem wybrałam się na Al. Jana Pawła II. Bo i też dobra to była okazja, aby sam sklep odwiedzić, do którego niestety mi nie po drodze.
Wprawdzie maratonu na horyzoncie jeszcze dla siebie nie widzę;), ale przygotowywać się zawsze warto;). Zresztą, kto wie - może jakaś nieodparta  chęć biegu tych magicznych 42 km 195 m i mnie niedługo dopadnie:).
Czego się dowiedziałam? Ano tego przede wszystkim, że psychika się liczy na równi z kondycją - czego na własnej skórze nie raz doświadczałam, jeszcze nawet za czasów radioorientacyjnych. I jeszcze, że niestety ale bez ćwiczeń siłowych ani rusz... Skoro sama sobie to powtarzam (z marnym póki co skutkiem) i skoro słyszę to nie po raz pierwszy z czyichś ust, to może w końcu mnie ruszy jakoś? A może ktoś ma jakiś tajemny sposób na mobilizację w tym względzie:)?