W końcu ruszyłam się sprzed komputera i moich naukowych wypocin. Dziś jedynie na rozruch postanowiłam pół godzinki potruchtać po Skaryszaku. Moja forma niestety bliska zeru na chwilę obecną... Ale przecież biorę się za nią;). No i staram się wytrwać w postanowieniu, aby choć kilka minut dziennie robić gimnastykę wzmacniającą - póki co daję radę:).
Późno i ciemno już było, gdy wyszłam dziś z mieszkania, i znów, co było do przewidzenia, na pętli nie spotkałam żadnej kobiety. Za to jeden biegający (no dobrze - ciągnący swoje nogi po alejce) facet napędził mi przez chwilę niezłego stracha.. Biegnąc swoim zabójczym tempem doszłam go w pewnym momencie i powoli zaczęłam wyprzedzać, czemu towarzyszył świst...jego podeszwy od buta :D. Gość ledwo włóczył nogami, ale jak tylko go minęłam i zaczęłam zostawiać w tyle, zebrał się w sobie najwidoczniej.. Czułam na plecach jego coraz szybszy oddech i coraz głośniejszy świst podeszwy...i nie na żarty zaczęłam się bać, że to jakiś nawiedzony koleś, który właśnie poderwał się do ataku... Nie było wyjścia - przyspieszyłam i cały czas czułam coraz głośniejsze sapanie za sobą... Przebiegłam tak jakieś 200-300 metrów i nagle koleś wymiękł.. Stanął w miejscu, słaniając się na nogach ze zmęczenia i łapiąc łapczywie oddech- wtedy już miałam odwagę się obejrzeć za siebie.. Najwyraźniej padł ofiarą męskiej dumy, która nie pozwalała mu patrzeć spokojnie, kiedy mijała go kobieta... Na szczęście okazał się niegroźny, ale na drugi raz dobrze się chyba zastanowię zanim wyjdę sama na trening do parku tuz przed 22....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz