poniedziałek, 26 lipca 2010

...deszczowi...

Warszawa przywitała dziś deszczem, tak jakby po zepsutym przez ulewy wypadzie w Karkonosze było mi go mało;). Na szczęście udało się zwalczyć przeziębienie, które zawitało po całodniowej wyprawie na Śnieżne Kotły strumieniami zamiast ścieżek;), więc jest szansa na pobieganie od jutra. Dziś jedynie gimnastyka i... żal, że nie ma już tego wspaniałego górskiego powietrza i wzniesień do pokonywania. Wprawdzie treningowo nie udało się tak, jak planowałam ze względów zdrowotnych - mojej walki z przeziębieniem i M. problemów z odciskami na stopach (naprawdę nie miałam serca zostawić Go samego ze świadomością, że biegam sobie beztrosko po naszych ukochanych  ścieżkach, podczas gdy On musi zostać w pokoju...), ale nawet szybkie marsze, których dzięki mojej skłonności do spóźniania się mieliśmy pod dostatkiem, były fantastycznym ćwiczeniem dla naszych wielkomiejskich płuc.
Mówiłam już, że kocham góry;)? Szczególnie Karkonosze - ze względów kilku, o których nie miejsce tu się rozpisywać. I tylko za każdym razem gdy ruszam na południe albo na południowy zachód boję się, że nie będę chciała wracać już do centrum kraju i swojego jakoś-tam-poukładanego-życia. Faktycznie - za każdym razem jest coraz trudniej... A i to poukładanie jakoś coraz mniej poukładane się wydaje..

I tym refleksyjnym akcentem chciałam zachęcić do biegania w górach. Kto wie - być może kiedyś zaproszę w  odwiedziny do siebie.. ;)?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz