poniedziałek, 21 lutego 2011

Moc rozgrzewki i niemoc w jej braku

Dziś o rozgrzewce rzecz. Z powodów kilku.

Od kiedy tylko pamiętam "rozgrzewka" miała znaczenie niemalże metafizyczne dla mnie... Od pierwszych wuefów, treningów i zawodów w czasach szkolnych. Przypuszczam, że w dużej mierze dlatego, że szybko zdałam sobie sprawę, że bez niej ciężko będzie próbować dorównywać lepszym i szybszym ode mnie. A jak już przekonałam się na własnej skórze, że faktycznie rozgrzewanie, zwłaszcza przed intensywnym wysiłkiem, ma znaczenie, to starałam się do niej naprawdę przykładać, za co sama sobie często bywałam wdzięczna. Nie moje jednak tylko w tym zasługi, ale tych wszystkich szalonych wuefistów, trenerów i kolegów, z którymi miałam przyjemność mieć sportową styczność. To raz.

Intensywny tanecznie (taniec nowoczesny z naciskiem na jazz) rok nauczył mnie czegoś więcej jeszcze, wraz z rytuałem rozgrzewki, która zdawała się zawsze być dłuższa niż pozostała część zajęć - ta przyjemniejsza, rzecz jasna;). Taneczna rozgrzewka (naprawdę mega wszechstronna - tu zwłaszcza informacja dla odbiorców płci mniej tanecznie zorientowanej) nauczyła mnie czegoś niezwykle istotnego, co jeszcze bardziej zachęca mnie zawsze do poświęcenia czasu na rozgrzanie się przed treningiem czy startem - pogłębionej świadomości własnego ciała (dosłownie i w przenośni;)). Duży nacisk położony na gibkość i uelastycznianie wszystkich partii mięśni wymaga współpracy z własnym ciałem i słuchania go - na ile jeszcze można sobie w poszczególnych elementach rozgrzewki pozwolić. To dwa.
Zresztą do dziś bardzo chętnie wykorzystuję w ćwiczeniach rozciągających, zarówno przed jak i po treningu (tu chyba jednak częściej) różne elementy, które moje ciało z tych tanecznych epizodów sobie szczególnie upodobało. A i często zdarza mi się biegać z myślą, jak to będzie super, kiedy już po powrocie do domu padnę na podłogę lub matę (zbytek;)) i dostarczę sobie porcję właściwych endorfin powysiłkowych.

Przykre przeżycia, jakie zdarzają się, gdy krnąbrne i uparte stworzenie nie zrobi jednak rozgrzewki, powodując tym samym najczęściej niepotrzebne cierpienia i "atrakcje" w czasie treningu to zdecydowanie numer trzy wśród powodów, dla których rozgrzewka jest dla mnie VIP treningu biegowego (czyt. Very Important Parameter). I właśnie głupotą swą w weekend wykazałam się, lekceważąc jej wagę...

Niedzielne bieganie w Parku Szczytnickim we Wrocławiu i rozciąganie po nim skończyło się naciągnięciem pachwiny udowej. Delikatnym na szczęście, co nie zmienia faktu, że czuję się jak totalna amatorka, która swoją nierozwagą (czyt. brakiem rozgrzewki) sama sobie napytała biedy. Nie jest to może kontuzja najcięższego kalibru, ale ostrzeżenie na pewno. Na pewno nie bez znaczenia była fakt, że we wczorajszym mroźnym wietrze mięśnie nie miały szansy rozgrzać się same naturalnie przy tempie 5:35-5:45, bo aby nie wyziębić się w trakcie biegu, trzeba było nawet przyspieszać.
Mało tego - nie zrobiwszy rozgrzewki nie byłam w ogóle w stanie wyjść poza to truchtające tempo. I nie wiem czy to był wynik jedynie tego, że mięśnie faktycznie nie były rozgrzane, czy też tego, że mój ciąg treningowy nie zawierał wszystkich elementów układanki i do mojego centrum dowodzenia biegowego nie dotarła informacja o gotowości do wejścia na wyższe obroty. O czym poniekąd mówi J. Skarżyński, chociażby tutaj. Zachęcam do poczytania, zwłaszcza tych, którzy wciąż do rozgrzewki przekonani nie są.

niedziela, 13 lutego 2011

Na HM plan mam:)

Hmm..jak cudownie bezkarnie wsuwać pyszną tartę..(polecam). Udało mi się dziś zmobilizować do pierwszej w sezonie wycieczki biegowej - jupi!:) Zatem po blisko 2 h biegania taka tarta nie straszna;). Ale i pogoda w stolicy dziś była taka, że naprawdę żal było nie skorzystać - piękne słońce i cudowne mroźne powietrze. Trasę zrobiłam dziś typowo turystyczną - przez Most Łazienkowski do Agrykoli, w dół do Gagarina, na Belwederską i Traktem do końca, aby przedostać się na drugi brzeg w stronę ZOO i zbiec do budującego się wciąż Stadionu Narodowego i potem do Skaryszaka na ostatnią pętlę, dokręcając do 110 min (po drodze jakieś 5 min uciekło na światła, bo postanowiłam być prawą obywatelką;)). Pętla miała na celu zbadanie też tempa, jakie na koniec już udawało mi się utrzymać z zachowaniem pewnej swobody - wyszło 9:40 na pętlę, czyli blisko 5:23/km. Ujdzie jak na teraz. Z całości wyszło nieco ponad 18 km (wg wujka Gugla), czyli bardzo uśredniając i licząc te nieszczęsne postoje na przejściach ok.6 min/km. Ogólnie jestem dość zadowolona bo biegło mi się baardzo swobodnie i cieszyłam się jak dziecko z tej wycieczki:) (zresztą przy Łazienkach jakiś ok. 3 letni chłopczyk chciał się do mnie "podczepić" i zaczął za mną biec, tylko oczywiście został spacyfikowany przez rodziców...)

A jako że wśród sterty książek "nadmiarem" czasu dysponuję;) udało mi się dziś w końcu zarysować plan na przygotowanie do Półmaratonu Ślężańskiego. Na ten start założenie jest po prostu, aby w subiektywnym odczuciu pobiec lepiej niż w ub. roku w Warszawie. Pogrzebałam w planach w sieci i chyba jednym z najbardziej czytelnych jest plan z bieganie.pl (tutaj) stworzony w ub. roku na Warszawę właśnie. Zresztą próbowałam się na nim opierać (do końca nie wyszło, niestety), ale na części dla początkujących półmaratończyków - teraz pora na część dla poprawiających wynik:).

Idąc za ciosem, założyłam w końcu dzienniczek biegowy! (i mam zamiar go uzupełniać, skoro już taką piękną tabelkę w moim ulubionym Excelu stworzyłam:)) - wstyd się przyznać, ale ostatni miałam dobre kilka lat temu...

czwartek, 10 lutego 2011

Zawodowo

Zaczyna się powoli dziać - w weekend miniony rozpoczęte GP Warszawy, gdzie niestety udziału nie wzięłam mimo planów poważnych, w wyniku zdarzeń losowych i mocno na Dolny Śląsk wiejącego wiatru;). W najbliższą sobotę zaś w Skaryszaku pobliskim Bieg Wedla - nie żeby było miejsce jeszcze na bieg główny;), ale dodatkowo jest możliwość startu na trasie Bno. Najdłuższa, sportowa o długości - uwaga - 4,3 km:), ale zawsze to okazja aby odkurzyć kompas, tak już zapomniany - już nie mogę się doczekać! No i koniecznie najbliższe starty w Falenicy trzeba będzie ogarnąć - do półmaratonu Ślężańskiego zdaje się, że w sam raz.

A jeśli już przy bieganiu jesteśmy, to znów niestety sama przed sobą głowę popiołem sypać muszę, bo weekend treningowo przepadł i dopiero wczoraj (zdecydowanie za długa przerwa) udało się zrobić w miarę porządny trening (chyba pierwszy od tygodnia). O dziwo - w tempie zaskakująco dobrym, w granicach 5'12"-5'17". Ale zdecydowanie muszę w końcu ogarnąć jakiś konkretny plan treningowy, bo truchtać sobie można do końca marca, a czas na HM sam się nie poprawi;) No i w sumie dobrze, bo w tym najlepsza zabawa jest - że się samej (samemu) do lepszej formy dochodzi.

Butki na drugim (dopiero) treningu podtrzymały bardzo pozytywne pierwsze wrażenie. Testujemy dalej:). Dodatkowo, zmiana stanika biegowego spowodowała, że łatwiej jest jakoś pamiętać o trzymaniu kręgosłupa prosto, co wymusza też inną pracę ramion. Intensywniejszą oczywiście. Eh, ta technologia...;)

PS. Rzecz jedna mnie zastanawia - na ile inną motywację do aktywności fizycznej należy zaszczepić kobiecie niż mężczyźnie? I jaka ta motywacja powinna być? Jak namówić kobietę by zaczęła się "ruszać", mówiąc potocznie? Szukam odpowiedzi różnych (nie o moją motywację tu chodzi, a na pewno nie jedynie o moją, tylko ogólnie - w aspekcie płci naszej pięknej) i mam zamiar jakimiś wnioskami się podzielić. Chętnie z pomocą i uwagami innych:)