środa, 29 sierpnia 2012

Konkurs - Maraton Warszawski z adidasem - ready?

Go!
Szybko będzie i krótko, bo i akcja szybka, a ciekawa:) 

Miłośnicy maratonu, jeśli jeszcze nie słyszeliście, wiedzcie, że firma adidas może wesprzeć Wasz start w tegorocznym 34. Maratonie Warszawskim, obdarowując Was pakietem startowym (lub, zamiennie, możliwością startu w marcowym Półmaratonie Warszawskim). Do wygrania w konkursie "pokonaj maraton" jest 20 pakietów startowych - 5 już zostało rozdanych, ale od dziś (wczoraj) na kolejnych 15 można śmiało polować. Zasady są proste - zaglądamy na facebookowy profil konkursu i odpowiadamy na pytanie otwarte. Potem czekamy na pytania zamknięte i ocenę pytań dokonaną przez ekspertów adidasa i przedstawicieli Organizatora Maratonu Warszawskiego. Proste, prawda? 


A treningowo? Powiem Wam, jak już skończę wiekopomne dzieło o szumnym tytule Praca Magisterska. Pff... Bo biegowo słabo jest. Dziś wprawdzie K. zamienił moje plany truchcikowe w  podejrzanie szybki trening wbrew wszelkim prawidłom treningu, ale co tam;). 
Pozytyw jest taki, że dostałam energetycznego kopa, jakiego potrzebuję w krótkich przerwach między meandrami działalności nadzorczej KNF a zagadnieniami podatkowymi wszelkimi. I widzę na oczy po dotlenieniu się :), a było już ciężko.... (choć o soczewach nie ma mowy nawet..).

W każdym razie - keep your fingers crossed - w niedzielę wyznaczyłam termin na finiszowanie z pisaniem. Wprawdzie wygląda na to, że będę miała lekko wydłużony finisz, ale będzie to już ostatni kilometr z groszami z dystansu maratońskiego - a symboliczną czterdziechę muszę "wycisnąć" do niedzieli. 

wtorek, 21 sierpnia 2012

Deszczowo

Lubicie biegać  w deszczu? Ja - bardzo:).

Dlaczego?
Bo zazwyczaj jest wtedy rześkie powietrze.
Bo deszcz przynosi intrygujące zapachy.
Bo w deszczu nie trzeba się aż tak martwić o nawadnianie;).
Bo w deszczową pogodę zawsze jest luźniej na wszelakich biegowych ścieżkach.
Bo jeśli już wyjdę w deszcz, to czuję się podwójnie fajnie - że wyszłam:) i że w "taką" pogodę.

Ten dzisiejszy, poranny deszcz to poezja: letni, ciepły deszcz - najlepszy z możliwych.

Owocnego dnia!

niedziela, 19 sierpnia 2012

Co robi kobieta w niedzielę, gdy nie biega...

Tytuł posta, a jakże, inspired by life. Pytanie zasadnicze, bo co można robić, gdy wypadnie z planu długie wybieganie, co do którego ma się nadzieje, że uda się to-to nadrobić w poniedziałek po pracy (zawsze należy mieć nadzieję;))? Uziemiło mnie wczoraj, znów bóle skuły cały odcinek krzyżowy i tak sobie odmierzam rytm dnia kolejną dawką przeciwbólowych piguł, bo w końcu jakoś funkcjonować trzeba. 

Wczoraj, dzięki namowie K., udało mi się jeszcze z samego rana wyrwać trening po nadwiślańskiej ścieżce, choć poezją to on nie był. Zgodnie stwierdziliśmy, że było siermiężnie, ale cóż - czasem i tak trzeba. Na pewno było przyjemnie widokowo, ale to wiadomo. Jeśli jeszcze ktoś z warszawiaków jakimś cudem tam nie trafił, niech się nie przyznaje i od razu pędzi;).

Ścieżka okazuje się bardzo popularna - jest szansa, że spotka się swoich znajomych (przetestowane) albo kogoś z celebryckiego świata, bo np. moja ulubiona AMJ również najbardziej lubi biegać właśnie tam, o czym można poczytać w artykule o kobiecym bieganiu w Twoim Stylu. A może skoro jesteśmy w klimatach AMJ, to miłą dla ucha melodią się podzielę, w której zresztą motyw biegania również się pojawia:).


 I dziś też jest tak nastrojowo... tylko, że przykuta do biurka (cel-mgr) chłonę piękną sierpniową pogodę i staram się spożytkować czas, który w planie przeznaczony był na wybieganie. Na co pożytkuję? Na bycie kobietą:). Bo, przyznaję się, czasem się  z tym zapominam... Dobrze mi w sportowych wdziankach, kto wie, jak wyglądałaby moja szafa, gdyby nie studia na jedynie słusznym kierunku i obecna praca. Makijażowe postanowienia zawsze kończą się na stałym zestawie (a zakupione kosmetyki spoza tego zestawu na dnie kosmetyczki) w związku z czym oszczędzam czas i chwalę się naturalnie wyglądającą buzią z lekkim make-upem (dla dobra tych, którzy ze mną przebywają:)). Cenię sobie bardzo biegowe ścieżki, bo tam (jeszcze) można być zupełnie naturalnym i nikogo to nie dziwi:). 
A dziś właśnie odkurzyłam zestaw prawdziwej kobiety z peelingami, maseczkami, lakierami do paznokci (choć tych zdarza mi się używać częściej) i innymi jeszcze cudami kosmetycznymi. Tylko tak się zastanawiam, że to strasznie smutne musi być, gdy dochodzi do sytuacji, w których obcowanie z takimi cudeńkami zaczyna stanowić kwintesencję kobiecości, a nawet jej warunek sine qua non. To jednak na marginesie. Warto przecież od czasu do czasu bardziej o siebie zadbać. I taki niedzielny czas jest na to całkiem nie najgorszy:).
A tu Nike Lunarglide 4 jako obuwie plażowe:)

sobota, 11 sierpnia 2012

Combo trening na koniec combo tygodnia

Krótki dziś będzie, acz treściwie. I zupełnie treningowo. Bo też i tydzień całkiem udany pod tym względem. 

Wtorek:
Trening z Ergo w grupie z szybszymi facetami (bo jakżeby inaczej). W sumie ok. 11 km, ale był to zdecydowanie mój drugi zakres. Wielkie dzięki dla K. za niezłomne motywowanie:). Wprawdzie ostatnie 2-3 km nieco wolniej od grupy, ale wciąż miałam kontakt wzrokowy, więc nie tak też źle. Miarą intensywności treningu niech będzie to, że po dotarciu do domu, kolacji i chwili rozmowy jedyne o czym myślałam, to pójść spać. I zapadłam snem kamiennym,  z poczuciem, że płuca zrobiły się po tym treningu ze dwa razy większe..(jasne..;)). 

Piątek:
Oj, mało brakowało, a nie miałabym o czym pisać, bo jakoś pogoda nie nastrajała do wysiłku jakiegokolwiek. Za to niesamowicie sprzyjała podjadaniu;). I dopiero na koniec dnia, zabierając się za mycie lustra w łazience zwizualizowałam sobie, jak na którymś-tam kilometrze maratonu staję i nie mogę dalej biec. Okazało się, że tego mi było trzeba!:). Włożyłam buty i pobiegłam do lasu, ale godzina już dość wieczorna i zanosiło się, że szybko zrobi się ciemno, ja bez żadnego źródła światła itp.... Szybko postanowiłam, że w ślad za ubiegłotygodniowym crossem, zrobię tym razem 2 pętelki crossowe, ale w tempie na tzw. "zarżnięcie". No i pourywałam sporo z czasówek ubiegłotygodnowych - zmęczyłam się nieco, ale dzięki temu poczułam, że "coś zrobiłam" chociaż cały trening trwał jakieś 35 min. Turbo-trening, ale przyjemny:).

Sobota:
Dziś z kolei nietypowo trening, który miał być wybieganiem, a został combo treningiem. Wyruszyliśmy z K. nieco bliżej Lasu Sobieskiego, aby tam pokręcić kilka pętelek. Zgodnie z założeniami, zaczęliśmy wolno (wciąż lekko padał deszcz...), aby potem dobiec do wydm. A tam - no właśnie, bo jak tu ich nie wykorzystać, skoro już są..;)? Zatem nieco crossu też dzisiaj. Potem nieco szybsze tempo stałe. Mnie już trochę mięśnie stygły przez chłód i padający deszcz, ale kilka km przed umowną metą K. narzucił szybsze tempo, abyśmy mogli spokojnie zdążyć na autobus do siebie (bo na trucht wśród uliczek i do tego w deszczu nie mieliśmy już ochoty). W konsekwencji, zafundowaliśmy sobie wybieganie, cross i BNP w jednym i zamknęliśmy się w 20 km. A dzięki temu, że nawodnienie mieliśmy  z góry, postój na wodopój zaliczyliśmy dopiero w autobusie, gdy wracaliśmy umorusani błotem po kolana:). 

I z poczuciem dobrze spełnionego zadania mogę udać się spać:).

Owocnej biegowo niedzieli!

sobota, 4 sierpnia 2012

Biegowe lanie w stylu retro

Biegaczko, Biegaczu,

jeśli kiedykolwiek poczujesz nieco więcej dumy lub osiągniesz wyższy niż zazwyczaj poziom  samozadowolenia w odniesieniu do własnej kondycji i formy biegowej, wiedz, że nie jest to dobry znak. 
W takiej sytuacji warto odbyć lekcję podobną do tej, jaką dostali polscy siatkarze w meczu z Bułgarią. Innymi słowy - dostać od kogoś przysłowiowe lanie, po to aby móc po takim laniu powiedzieć za Michałem Winiarskim, że było nam ono potrzebne. 
Tym kimś jak najbardziej możemy być sami - laniem zaś powinien być taki trening, który pozbędzie nas tego niedobrego poczucia treningowego spełnienia i zadowolenia. Zatem coś, czego nie lubimy/nie umiemy dobrze, w czym - mówiąc wprost - jesteśmy słabsi, niż w innych elementach. Po takim treningu wzrost motywacji i sportowej złości gwarantowany:).

Pomysł na post pt. "Ciocia dobra rada" zrodził się po moim wczorajszym treningu, w ramach którego wybrałam się na już dawno upatrzoną pętlę krosową w rembertowskim lesie (uczęszczaną m.in. przez rowerzystów i motocyklistów, z odpowiednio urozmaiconą rzeźbą (terenu, rzecz jasna;))). Okazja przednia, bo piątki sierpniowe poza pracą spędzam, a że do pracy naukowej potrzeba dużo tlenu, to po wstępnym porannym ogarnięciu się, ok. 11.30 wyszłam na trening. A że od dawna już po głowie krążyły mi myśli związane z pobieganiem krosu, o  którym tyle dobrego J. Skarżyński pisze, to stwierdziłam, że czas na realizację właśnie przyszedł. 

Mój strój na zdjęciu rodem z  fotka.pl ;)
Upał na zewnątrz był całkiem dokuczliwy i w poszukiwaniu odpowiedniego stroju wpadłam na pomysł, aby przywdziać retro wdzianka i wskoczyć w bawełnę - stare szorty i stary bawełniany top adidasa, do którego mam wielki sentyment, ale raczej nie używam na co dzień. Ciekawa byłam, jakie będą odczucia po treningu w takim klasycznym wdzianku - w końcu ciało już dawno odzwyczaiło się od bawełny. W każdym razie - wystroiwszy się, poczułam się jakbym miała udać się za chwilę na plan jakiegoś amerykańskiego filmu z ub. wieku, z ujęciami biegania kręconymi w Central Parku:). Nawet na nogach akcent amerykański w postaci Brooksów. I tak właśnie ruszyłam. 

W pierwotnych założeniach miałam 4 pętle krosowe w narastającym tempie do zrobienia (pętla ma ok. 1200 m) + dobieg i powrót (w jedną stronę ok. 2 km). Po pierwszej pętli, na której dodatkowo walczyłam ze wszechobecnymi pająkami i pajęczynami (że też w południe jeszcze nikogo przede mną na tej ścieżce nie było..;)), nie byłam już taka pewna, czy te 4 okrążenia to aby na pewno jest dobry pomysł. Po drugiej pętli, wiedziałam już na pewno, że nie. A po trzeciej pętli i finiszu po piasku pod górę, podczas którego mobilizowałam się przypominaniem sobie o podbiegach Justyny Kowalczyk pod Alpe Cermis podczas Tour de Ski (niezastąpiony motywator!), czułam się dokładnie tak, jak powinnam, biorąc pod uwagę założenia, że lekcja pokory się należy. Mięśnie miałam spięte, mimo całkiem niezłej rozgrzewki, zadyszka męczyła mnie niesamowicie, a poczucie, że moja forma daleka jest od choćby przyzwoitości triumfowało. A to wszystko mimo faktu, że ostatnio biegało mi się naprawdę fajnie - na płaskiej trasie czułam wręcz, że mnie "niesie". Najbardziej dotkliwe było odczucie, że moim mięśniom brzucha daleko do ideału... bardzo konkretnie poczułam ich słabość na zbiegach i przy przyspieszeniach na odcinkach płaskich -  po prostu tak, jakby nie miało co trzymać całej sylwetki w odpowiednim ułożeniu (czyli takim, które sprzyjałoby przyspieszeniu, a  nie komfortowi biegu w tempie długiego wybiegania). Ale - wracając truchtem do domu wiedziałam, że taki trening jest potrzebny - nie tylko dlatego, że każdy kolejny będzie łatwiejszy, ale przede wszystkim dlatego, aby poczuć, że daleko mi jeszcze do "ideału" i z większą pokorą podejść do przygotowań. 

A co z outfitem? Otóż, pomijając fakt, że przybiegłam cała mokra (w końcu było południe i upał straszny), w trakcie biegu nabawiłam się otarcia pod pachą (na szczęście delikatnego). Odkąd biegam ze znacząco większą świadomością, jak ważny jest ruch ramion i intensywnie nimi pracuję, ważne jest też to, aby nie nabawić się otarć. Bawełniany top nie okazał się być tutaj dobrym sprzymierzeńcem. I jednak na przyszłość zrezygnuję z retro-outfitu :). Chyba, że ktoś mnie kiedyś zaprosi na plan filmowy do Central Parku, chcąc nakręcić scenę rodem z komedii romantycznych z lat. 90. ub. wieku...;)

czwartek, 2 sierpnia 2012

Biegam brawurowo

Nieco pewnej systematyczności udało się złapać ostatnio - a to przecież i też ostatni dzwonek, aby "na serio" przygotować się do maratonu wrześniowego. Biegam więc - ostatnio serwując sobie nawet niedzielny trening w wersji lekko extreme, a to dlatego, że zamiar był lekkiego potruchtania ok. 45 min, bo wyjazdowo byliśmy z M. u jego rodziców, i moje bieganie wcisnąć chciałam przed wspólną kawę. Na szczęście nie zdradziłam się z zamiarem, że będę biegać tylko 45 min głośno, a kawa została odroczona, aż wrócę z biegania. A że okoliczności przyrody przyjemne w pobliżu, polną drogą ruszyłam na szturm lasu:). 

Przed południem, bez grama wody, bez pieniędzy - potruchtać chwilę leśnymi ścieżkami. I wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że ja nie lubię wracać tą samą drogą, jeśli już wybiorę się w teren... A że biegnąc, nie widziałam w miarę przebieżnych ścieżek, którymi mogłabym odbić w którąś stronę i liczyć na to, że będzie niedaleko jakaś równoległa droga w kierunku powrotnym (bo zazwyczaj jest), to mój truchcik się przedłużał. Gdy zaczęły mnie gonić stada much, to i musiałam przyspieszyć, bo wrażenie było takie, że te wstrętne owady już dawno człowieka nie widziały i postanowiły urządzić sobie obiad moim kosztem. Więc przyspieszyłam - i dalej nie było gdzie skręcić. A na zegarku już prawie 40 min...W moim gardle - pustynia. Bo powiedzcie, kto rozsądny wybiera się w południe, gdy upał niezły (nie było wprawdzie 30 stopni, ale niewiele mniej) na trening bez wody? Nawet pieniądze dużo by mi w tym lesie nie pomogły:). Ale wreszcie dobiegłam - skrzyżowanie, droga, na której kiedyś już byłam rowerem. Łał - lecę. Oczywiście odbijając w kierunku "od domu" - bo jednak kusi, co tam też dalej się znajduje. Tempo, choć szybkie nie było, zaczęło spadać. Droga wyprowadziła mnie na łąki zasadzone zagajnikami, a na zegarku kilka minut po 12. Super. Żadnego źródła, żadnych owoców. Nie będę Wam nawet zdradzać, co sobie pomyślałam na widok krowy pasącej się na łące;). W pewnym momencie, gdy droga dalej jeszcze odbiła w kierunku przeciwnym do mojego, stwierdziłam, że pora lecieć "na krechę", bo inaczej duże szanse, że wylądowałabym w Opolu (o ile wcześniej nie padłabym z pragnienia..). I tak nadziałam się na rosnące w lesie jeżyny:). Nogi przybrały wygląd niegdysiejszy, gdy systematycznie wstydziłam się chodzić w spódnicach ze względu na zadrapania i siniaki. Ale skrót okazał się idealnie wymierzony i wybiegłam niemal w punkcie wyjścia tj. w sąsiedniej miejscowości, przez którą przebiegałam w drodze do lasu. A na końcu drogi - stara jabłonka z malutkimi jabłuszkami. Ależ te jabłka były fantastyczne! Choć kwaśne tak, że usta wykrzywiało, ale za to jakie soczyste:). 

Ostatnie 2 km pobiegłam wersją po asfalcie, aby nieco zmusić się do przyspieszenia tempa. I tu okazało się, że soczyste jabłuszko to jednak było za mało. Dalej susza, a przed oczami miałam butelki wody. Jak epokowy Wiewór niemal:D. 

Kawa czekała 1h 21 min, nie licząc oczywiście prysznica. Wyszło jakieś 14 km - ale cierpienie na trasie wielkie, tak jakbym już była w trakcie pokonywania maratonu. Z jednej strony - dobrze czasem tak siebie sprawdzić i powalczyć z samym sobą. Z drugiej jednak - nie zapominajmy - jest lato, jest gorąco, trening w południe przekraczający 10 km, bez ani grama wody to swego rodzaju brawura. Zdecydowanie odradzam.