Dziś o rozgrzewce rzecz. Z powodów kilku.
Od kiedy tylko pamiętam "rozgrzewka" miała znaczenie niemalże metafizyczne dla mnie... Od pierwszych wuefów, treningów i zawodów w czasach szkolnych. Przypuszczam, że w dużej mierze dlatego, że szybko zdałam sobie sprawę, że bez niej ciężko będzie próbować dorównywać lepszym i szybszym ode mnie. A jak już przekonałam się na własnej skórze, że faktycznie rozgrzewanie, zwłaszcza przed intensywnym wysiłkiem, ma znaczenie, to starałam się do niej naprawdę przykładać, za co sama sobie często bywałam wdzięczna. Nie moje jednak tylko w tym zasługi, ale tych wszystkich szalonych wuefistów, trenerów i kolegów, z którymi miałam przyjemność mieć sportową styczność. To raz.
Intensywny tanecznie (taniec nowoczesny z naciskiem na jazz) rok nauczył mnie czegoś więcej jeszcze, wraz z rytuałem rozgrzewki, która zdawała się zawsze być dłuższa niż pozostała część zajęć - ta przyjemniejsza, rzecz jasna;). Taneczna rozgrzewka (naprawdę mega wszechstronna - tu zwłaszcza informacja dla odbiorców płci mniej tanecznie zorientowanej) nauczyła mnie czegoś niezwykle istotnego, co jeszcze bardziej zachęca mnie zawsze do poświęcenia czasu na rozgrzanie się przed treningiem czy startem - pogłębionej świadomości własnego ciała (dosłownie i w przenośni;)). Duży nacisk położony na gibkość i uelastycznianie wszystkich partii mięśni wymaga współpracy z własnym ciałem i słuchania go - na ile jeszcze można sobie w poszczególnych elementach rozgrzewki pozwolić. To dwa.
Zresztą do dziś bardzo chętnie wykorzystuję w ćwiczeniach rozciągających, zarówno przed jak i po treningu (tu chyba jednak częściej) różne elementy, które moje ciało z tych tanecznych epizodów sobie szczególnie upodobało. A i często zdarza mi się biegać z myślą, jak to będzie super, kiedy już po powrocie do domu padnę na podłogę lub matę (zbytek;)) i dostarczę sobie porcję właściwych endorfin powysiłkowych.
Przykre przeżycia, jakie zdarzają się, gdy krnąbrne i uparte stworzenie nie zrobi jednak rozgrzewki, powodując tym samym najczęściej niepotrzebne cierpienia i "atrakcje" w czasie treningu to zdecydowanie numer trzy wśród powodów, dla których rozgrzewka jest dla mnie VIP treningu biegowego (czyt. Very Important Parameter). I właśnie głupotą swą w weekend wykazałam się, lekceważąc jej wagę...
Niedzielne bieganie w Parku Szczytnickim we Wrocławiu i rozciąganie po nim skończyło się naciągnięciem pachwiny udowej. Delikatnym na szczęście, co nie zmienia faktu, że czuję się jak totalna amatorka, która swoją nierozwagą (czyt. brakiem rozgrzewki) sama sobie napytała biedy. Nie jest to może kontuzja najcięższego kalibru, ale ostrzeżenie na pewno. Na pewno nie bez znaczenia była fakt, że we wczorajszym mroźnym wietrze mięśnie nie miały szansy rozgrzać się same naturalnie przy tempie 5:35-5:45, bo aby nie wyziębić się w trakcie biegu, trzeba było nawet przyspieszać.
Mało tego - nie zrobiwszy rozgrzewki nie byłam w ogóle w stanie wyjść poza to truchtające tempo. I nie wiem czy to był wynik jedynie tego, że mięśnie faktycznie nie były rozgrzane, czy też tego, że mój ciąg treningowy nie zawierał wszystkich elementów układanki i do mojego centrum dowodzenia biegowego nie dotarła informacja o gotowości do wejścia na wyższe obroty. O czym poniekąd mówi J. Skarżyński, chociażby tutaj. Zachęcam do poczytania, zwłaszcza tych, którzy wciąż do rozgrzewki przekonani nie są.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz