Tyle miałam do napisania, bo dużo się w ostatnim tygodniu działo, ale niestety czas codziennie prędkość TGV co najmniej przyjmował...i nie wyszło... Chyba na przyszłość trzeba o wyprowadzce z Waw pomyśleć;). Zatem dzisiejsza notka w ramach podsumowania - sztuka w trzech aktach.
Akt I
Cross między mostami
Akcja dzieje się w pięknym mieście Wrocławiu, do którego Kaha przybywa nad ranem dn. 2 marca niezwykłej popularności pociągiem relacji Warszawa Wsch - Jelenia Góra, podążając za głosem serca - z miłości do M. i do biegania:).
Bieg w ramach Otwartych Mistrzostw Wrocławia na dystansie 13 km miał stanowić ważny element treningu tego tygodnia. Przedłużona rekonwalescencja spowodowała, że ostatecznie stanowił jedyną jednostkę treningową. Ale oficjalną:) - po dość długim czasie oczekiwania udało się bowiem uzyskać dodatkowy numer startowy, jako że na zapisy internetowe Kaha się już nie załapała. Numer na pierś, krótka rozgrzewka i do przodu! Niestety bez zegarka, bo ten postanowił tym razem zostać w Warszawie i odpocząć. Zatem telefon w rękę, miCoach "on" i.....searching, no GPS found... Cisnęło się ładne słowo na usta, ale po powstrzymaniu się, Kaha doszła do wniosku, że przecież telefon ma taką fantastyczną funkcję jak zegarek:). Stoper też zapewne miał, ale na zgłębienie gdzież on się w czeluściach Androida zapodział szkoda było czasu.
Pierwsze kilometry dłużyły się potwornie, krok biegowy mało sprężysty, oddech ciężki, ba - żaden niemal, a to z powodu kataru o intensywności dalece przewyższającej intensywność Kahowego biegu.
Obrazowych opisów czytelnikom oszczędzimy:)
Skręcając z mostu na drugą część pierwszego okrążenia, nie zdawała sobie Kaha jeszcze sprawy, że wkracza na grząską patelnię. Trzeba bowiem dodać, że dzień był iście wiosenny i Słońce zapanowało nad Wrocławiem. Trzy warstwy, zgodnie ze sztuką zimowego ubioru, okazały się nadmierne, zwłaszcza, że były koloru czarnego. W rezultacie w głowie Kahy jeszcze przed 5 km zaświtała myśl, że może jednak skończy po jednym okrążeniu...Wszak okres rekonwalescencji, obiektywne przeszkody związane z oddychaniem... Pitu-pitu... Wystarczyło, że wyprzedził Kahę osobnik wagi ciężkiej - motywacja zadziałała bez zarzutu, nie było już mowy o żadnym schodzeniu z trasy. Mało tego, druga część była już nieco żwawsza, choć wciąż jednak w tempie bardziej treningowym niż startowym. Wbiegając na metę nie spodziewała się Kaha, że na zegarze jedyne 1:10:19 będzie. A było.
Oczekiwanie na zakończenie imprezy i losowanie nagród (niezawodna siła, aby zatrzymać biegaczy na dłużej niż li-tylko moment przekroczenia mety) upłynęło w miłym towarzystwie niezawodnego M. i niejakiej Kasi, wrocławskiej blogerki, i jej Świty:).
Finałowa scena aktu I rozegrała się w Saunarium wrocławskiego Aquaparku. Ale to już pozostawmy za zasłoną wodnej pary, której w Saunarium nie brakowało...
Akt II
Kuper i dwa Coopery, czyli VO2max
Piękny, czwartkowy, niemal wiosenny wieczór, Park Krasińskich, Warszawa. Grupa kilkunastu biegaczy pojawia się na terenie parku z trenerem Wojciechem S. na czele. Wszyscy słuchają pilnie. Wśród nich Kaha i K., którzy na Ergo Trening z Wojtkiem przybyli już po raz kolejny.
Lekko nie będzie, zapowiedział trener już przed wybiegnięciem z bazy startowej Sklepu Ergo. Mało tego - trening miał być najtrudniejszym z całego cyklu. Cóż - myśli Kaha - dam radę. Ale zanim cała grupa wyruszy na walkę 2 x 12 minut w tempie życiówki na 10 km po ścieżkach parku, Wojtek zaprosi wszystkich do zabawy z piłkami lekarskimi. Potem jeszcze chwila dodatkowej rozgrzewki, głośne odliczanie i start! Pierwsze 12 minut skończyło się po ok. 2400 metrów. Cooper powiedziałby, że to dobry wynik, biorąc pod uwagę wiek Kahy. Do bardzo dobrego brakuje 300 metrów. Niestety, drugie 12 minut nie przybliża Kahy na tyle do progu "bardzo dobrze". Wciąż jest dobrze, ale już kilkanaście metrów więcej. Wojtek zadowolony z podopiecznych, ci drudzy nie mniej:). Ale Kaha zmęczenie czuje w mięśniach. Na osłodę po wysiłku Janek z Ergo częstuje wszystkich krówkami. Ale, ale - Ladies first, wszak dzień kobiet był. A prawdziwa kobieta to taka, która biega:).
Następnego dnia okaże się, że trening faktycznie był robiony bez oszczędzania się, bo będzie miała Kaha zakwasy w mięśniach skośnych brzucha. I dobrze!
Akt III
Grand Prix Warszawy 10.03.2012 r.
Sobotni poranek. Święto biegowej Warszawy na Kabatach. Tym razem Kaha nie zaspała na start i po wcześniejszej porannej wizycie w Rembertowie ruszyła z K. do Natolińskiego Ośrodka Kultury, a stamtąd na start biegu na 10 km. Okoliczności przyrody sprzyjające, pogoda mało wiosenna, acz wtedy jeszcze nie padało.
Na starcie biegu istny tłum zdeterminowanych biegaczy, rozgrzewających się przed sygnałem startera. Okazuje się, że dziś kobiety startują w pierwszej turze. Mężczyźni 5 minut po nich. Kobiecy start nie był nadmiernie dynamiczny. Dla Kahy to akurat dobrze, bo nie ma od samego początku zewnętrznej presji, aby biec zbyt szybko w pierwszej części trasy. Zatem sytuacja dobra do przetrenowania taktyki biegu, która przyda się również podczas półmaratonu. Pierwsza część biegu nieco wolniejsza, druga szybsza, z mocnym finiszem. Bez założeń czasowych - bieg ma być przecież testem tego, gdzie jest Kaha na drodze przygotować do startu 25 marca w Warszawie.
Pierwsze kilometry spokojnym, równym tempem - monotonnie nieco, ale taktycznie właśnie tak, jak być powinno. Dopiero po 3 km, gdy najszybsi mężczyźni zaczęli wyprzedzać peleton kobiet, cały bieg nabrał nieco więcej dynamiki. Jednak nie ma to jak dobre zające - myśli sobie Kaha i po chwili korci siebie sama - wszak miał być to trening taktyczny. W połowie dystansu okazuje się, że pół butelki Powerade'a przed startem było jednak zbyt dużą dawką. Udało się jednak opanować pojawiającą się przez kilka minut kolkę. Tuż przed ogrodzeniem minął Kahę K. i pomknął niemal łamiąc życiówkę po drodze:). Kaha też nabrała nieco więcej wiatru w żagle i powoli, acz systematycznie zaczęła przyspieszać i wyprzedzać kilka kolejnych rywalek kategorii kobiecej:). Fajnie - pomyślała. Wszystko rozgrywało się po myśli Kahy, do momentu, gdy mniej więcej w okolicy 7 km okazało się, że jednak znów się Kaha za ciepło ubrała... Przyspieszanie zaczęło kosztować dużo więcej potu niż zwykle. Na szczęście meta była już coraz bliżej. Ale zmęczenie już też powoli zaczęło się odzywać w mięśniach. Rzut oka na zegarek: 42 minuty biegu minęły. Bez oznaczeń kilometrów ciężko się rozeznać dokładnie w przebytym dystansie. Ale w głowie przypomniała sobie Kaha o czwartkowym treningu - 12 minut na maxa dała radę, da radę i tym razem - zwłaszcza, że na pewno kilka minut mniej niż 12 pozostało do końca dystansu.
Ostatni kilometr rozegrała Kaha w sposób taki, że w końcu sama z siebie była zadowolona - było tylko szybciej, z mocnym finiszem - zgodnie z wszystkimi założeniami. Nawet gratulacje za finisz od zawodnika kategorii męskiej dostała na mecie. Zadowolona ustawiła się w kolejce po herbatę i pączka.
Na zegarku czas 51'25". Rok wcześniej było 54'44". Jeśli nawet na tej trasie brakuje tych 200 m do 10 km., to i tak w tym sezonie na 10 km w wykonaniu Kahy musi w końcu pęknąć 50 minut.
Czego głównej bohaterce dzisiejszej sztuki życzymy.
PS. Dla wytrwałych czytelników dzisiejszego wpisu - muzyczna zapowiedź coraz cieplejszych i słonecznych dni na treningi:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz