...przyszła z kroplami deszczu, którego ostatnio w stolicy nie brakuje. Ostatni porządny trening był w sobotę, bo z racji wizyty rodzonej siostry i wojażach posklepowych w zakupowym szaleństwie oraz dłuższych odwiedzin M., dla którego też wypadało w końcu mieć więcej czasu - nie wyrabiałam się po prostu.
Zatem dziś - po zaspokojeniu najpierw wzmożonego apetytu na słodycze (cały talerzyk domowych herbatników i pucharek lodów z kawą:)) i konsultacjach z sumieniem, które po takiej ilości cukru zaczęło mnie lekko podgryzać, postanowiłam, że trzeba znów się ruszyć:). Ale wpadłam przy tym na genialny pomysł, aby za bardzo nie szaleć, jak już mnie moje nóżki z klatki wyniosą - zaprosiłam do biegania koleżankę, która kiedyś, dawno temu wspominała, że chciałaby potruchtać:). No i zgodziła się:). Tym sposobem miałam możliwość niejako wymuszenia na sobie, aby w żaden sposób nie spoglądać na zegarek i nie kontrolować cały czas tempa, tylko po prostu delikatnie truchtać, gawędząc przy tym, naturalnie;). No i jeszcze ten delikatny deszczyk, który nas zaczął zraszać, gdy tylko wbiegłyśmy do parku... I ten zapach letniej wilgoci w powietrzu.. Takie proste, a tak istotne jednocześnie. Fajnie jednak czasem odnaleźć takie podstawowe odczucia:). Nie znaczy to, że wypluwanie z siebie płuc nie sprawia mi przyjemności;) - ale, że można się rozkoszować tym, że drepcząc stopa za stopą kontempluje się otoczenie. Bez żadnego ciśnienia związanego z czasem, wynikiem czy tempem biegu. Najlepiej chyba zresztą nie brać wtedy ze sobą wcale zegarka:).
Do trybu treningowego wracam w sobotę, bo mam już plan:).
PS. Ciężarki po tygodniu nie są już tak straszne;) Chociaż zanim dojdzie do zakupu cięższych, minie jeszcze trochę czasu. Dzięki Dziewczyny za wsparcie!:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz