środa, 1 czerwca 2011

Burza nad Warszawą i inne historie

Uwielbiam burze. Zwłaszcza takie, jak ta przechodząca właśnie nad Warszawą, która krzyżuje moje plany biegowe. I absolutnie znaczenia nie ma, że dzień cały nie jadłam nic poza 3 łyżkami owsianki na śniadanie i pomidorem popijanym kubeczkiem jogurtu i wróciłam do domu po 11 h pracy tak padnięta, że już nic się nie chce. Nie, to wszystko wina tej właśnie burzy:).

W sumie dobrze, że się nawinęła, bo i dzięki temu mam chwilę na uzupełnienie bloga o relację z niedzielnego Ekidenu. Chociaż jestem raczej typem samotnika w bieganiu, to jednak takie imprezy zespołowe też mają swój niezaprzeczalny urok:). Choćby taki, że można być kapitanem męskiej drużyny;). Niedzielny poranek i tradycyjne problemy ze wstawaniem nie zapowiadały wprawdzie szału, ale okazało się nie tak znowu najgorzej (jeśli o indywidualny wynik chodzi) i całkiem świetnie, jeśli chodzi o wynik zespołowy. I to podwójnie, bo w barwach FDNT Running Teamu wystartowały w niedzielę 2 sztafety (w tym, łącznie ze mną, 3 kobiety:)). Obydwie zmieściły się w pierwszej 200., a jednej udało się nawet zająć 56.miejsce z niezłym czasem 3:16:18 (w ub. roku było ponad 3:23, więc progres jest:)). Pogoda dopisała, nastroje dopisały - nic, tylko się cieszyć:). Szkoda jedynie, że w tym roku Organizator zrezygnował z klasyfikacji NGOs, a skupił się jedynie na tych stricte komercyjnych. No ale cóż...Cieszyć się należy z dobrej zabawy mimo to również:).

A mój start? Ta dyszka nie wydawała się wcale taka "easy" gdy o 8.15 z M. zameldowaliśmy się na odprawie kapitanów ekip. Wprawdzie do 3. zmiany dłuższa chwila była, aby się rozgrzać, ale moje nogi nie chciały zdecydowanie ze mną współpracować, mimo, że nie przypominam sobie, abym przed jakimkolwiek innym startem tyle czasu poświęciła na rozgrzewkę z przebieżkami włącznie. Ale czego się nie robi dla drużyny:). Zatem wystartowałam z różową pałeczką dla drużyny z zamiarem trzymania stałego tempa, bo przecież znam siebie i wiem, że lubię zaczynać za szybko.



Dosłownie 5 kroków za bramą startową przemiły pan ze służby informacyjnej zabezpieczającej imprezę (czułam z nim więź biegnąc w naszych odblaskowych reprezentacyjnych koszulkach;)) prosto z mostu do mnie uderzył z tekstem w stylu "nie spinaj się tak mała;)" - no dobrze, to moja parafraza:). Ale powiedział, abym aż tak nie spinała mięśni, to będzie mi łatwiej biec później - łatwo powiedzieć, gdy od dobrej godziny wstecz nie mogłam się porządnie rozgrzać i moje mięśnie same z siebie były spięte. I tylko zastanowiło mnie, czy wszystkim dookoła też takich rad udzielał;). Zabawne. Ale wzięłam sobie do serca, a co. I tak właśnie przebiegłam równym, mega nudno równym tempem ową dyszkę w 50'55'' - cały ubiegły sezon mi się nie udało zejść poniżej 52 minut, zatem można uznać to za mały sukces:). Tym bardziej, że mniej więcej od 5 km biegło mi się całkiem nieźle. Teraz nic, tylko we wrześniu na Życiową Dychę do Krynicy się wybrać i złamać te przeklęte 50 minut:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz