Ciężki to był weekend.
Za plus na pewno należy uznać, że w ogóle po drugim sezonie starań, dotarłam na start Falenickiego biegu:)
Na minus zaś zdecydowanie fakt, że ta dycha mnie zabiła. Tak dawno biegałam po czymkolwiek-co-ma-jakiekolwiek-górki, że była to męczarnia niesamowita. Do tego stopnia, że w trakcie biegu zastanawiać się zaczęłam, co ja tam robię (a to niedobry kierunek, jak wiemy:)) i pojawiła się nawet na chwilę myśl szalona, aby nie kończyć, bo przecież i tak niemal w miejscu się przemieszczam, jakie miałam wrażenie... W ogóle wszystko nie tak było tego dnia, bo nawet rozgrzewki porządnej nie udało mi się zrobić, byłam po późnej piątkowej kolacji, z pełnym wciąż żołądkiem - wszystko na "nie" jednym słowem. Tym większe poczucie zadowolenia, że się udało tego "wroga" zneutralizować, zanalizować, na czynniki pierwsze rozebrać. Każdy podbieg oddzielnie w głowie zwalczyć. I w zasadzie to tam jedynie, bo czas całości aż zawstydzający - 59'16". Trudno. Czarę goryczy należy wypić. Powziąć pokory nieco. W końcu jakiś cross sobie zacząć fundować.
I nie koniec to naszych zmagań - póki co Falenica vs. Kaha 1:0. 2 kwietnia będziemy równać rachunki. A na zwycięstwo w przyszłym sezonie już chyba czas przyjdzie:).
Za to wczorajszy trening na Agrykoli całkiem pozytywny i lekko zakręcony, bo machnęłam 23 "kółka", a dawno tak dużej ilości małych okrążeń nie biegałam. Średnie tempo 5'22" ujdzie. Na koniec garść przebieżek i poczucie zadowolenia z przyzwoitego treningu. A po powrocie nocna sesja w kuchni z chałką. Mniam. I apetyt na jutrzejszy trening. Sobótka już czeka - tuż, tuż za zakrętem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz