środa, 24 sierpnia 2011

Za-wody butelkę królestwo

Dzieje się. Dość dużo nawet i stąd nie zawsze już starcza czasu na klikanie z ocobiegakobiecie. A przecież kobiecie o tak wiele biega... No ale, pozostawmy tony melancholijne, bo żaden facet i tak tego nie zrozumie (puk, puk - jest tu jakiś;)?). Ad rem, lub ad run, jak kto woli.

Ostatni weekend upłynął pod znakiem małopolskiej gościnności biegowej - I Bieg Śladami Jana Pawła II okazał się całkiem niezłą imprezą i okazją do potruchtania blisko 23 km treningu - bo po pierwsze - formuła pierwszych zmian sztafety, w której FDNT Running Team brał udział, jak zapowiadałam na blogu, nie zakładała ścigania się, tylko wspólne przemierzanie trasy. Prawie 12 km w tempie między 5:30 a 6:00 i wielki niedosyt na mecie. Stąd też narodził się pomysł, aby pobiec również w Biegu Otwartym, który miał mieć ok. 13 km (nie miał nawet 11, jak okazało się na mecie;)). Pomysł wydawał się dobry, ale jak to z dobrymi pomysłami bywa, realizacja nie zawsze przebiega bezproblemowo.
Tym sposobem dochodzimy do "po drugie" - bo po drugie, pierwszy etap sztafetowy biegała Kaha równo w samo południe, bez żadnej butelki wody po drodze, a do kolejnego startu zostało niewiele ponad 1,5 h i nie sposób było wypić wiadro wody tudzież 4move, którego było pod dostatkiem w związku z patronowaniem FoodCare'a. I tak złapała mnie kolka niedługo po starcie i musiałam się z nią rozprawić, a gdy już-już niemal wychodziłam na prostą, nagle poczułam się tak, jakby mi ktoś przycisk "Off" nacisnął i nie było mowy o niczym innym, jak tylko rozpaczliwym rozglądaniu się za punktem odżywczym. Wiedziałam już, że to po prostu odwodnienie i nic już z tym nie zrobię (niestety, słońce to mój najgorszy przeciwnik od zawsze). To były najdłuższe 3 km ostatniego czasu - punkt z wodą stał dopiero na 6 (!) km. Gdy doczłapałam się do niego, pochwyciłam butlę z wodą i postanowiłam nie puścić aż do mety. W końcu do planowanych 13 km jeszcze trochę brakowało. Tak źle nie biegło mi się już bardzo dawno - każdy kolejny krok naprzód to był efekt wytężonej pracy mojego umysłu. Przy moście naprzeciwko Wawelu kolejny punkt z wodą - więc i kolejna butla dla ochłody na ciało, bo naprawdę gorąco było, ale jak się okazało, do mety zamiast spodziewanych 3 km - ok. 1 km pozostał (co było wiadomo na ostatniej prostej na Plantach, bo trasa nie była oznaczona). Bez sensu ten drugi punkt z wodą , bo przecież można było to jakoś bardziej równo podzielić. No ale - pierwsza edycja imprezy, więc mogą być błędy.

Koniec końców okazało się, że te blisko 11 km przebiegłam w 61'31", co i tak należy uznać za sukces.
Na metę zaś wbiegałam w towarzystwie Briana Scotta i sympatycznego pana z numerem 158, który podtrzymywał mi tempo, gdy ja już nie za bardzo miałam jak je sama trzymać - dziękuję!:).

Wypada się jeszcze pochwalić, że na Mistrzostwach Polski w radioorientacji sportowej, które odbyły się w moim rodzinnym Zamościu udało mi się nie zgubić:). Było naprawdę super po dość długiej przerwie zmierzyć się z otwartą przestrzenią, a nie wytyczoną od początku do końca trasą. I po raz kolejny uświadomiłam sobie(choć już powoli tę świadomość kurz przykrywać zaczął), że w tym bieganiu po lesie najpiękniejsze (ale i trudne jednocześnie) jest to, że w przeciwieństwie do asfaltu czy innych ścieżek biegowych miejskich, jeśli czegoś sama od początku do końca nie wypracujesz, to żadna amortyzacja w nawet najlepszych butach świata nie pozwoli Ci korzystać z siły oddawanej przez podłoże. Bo przy bieganiu na przełaj to się po prostu nie sprawdza - masz tylko to, co potrafią Twoje mięśnie i na ile pozwala Ci Twoja wytrzymałość. A moja..? No cóż, stwierdzam lapidarnie, że była znacząco lepsza w okresie przed zarzuceniem radioorientowania się:) Słowem - roztoczańskie tereny dały mi w kość. I o to chodziło:).
Dla ciekawych, jak wygląda start w takich zawodach, fotka na chwilę przed wystartowaniem. W ręku mam mapę, kompas i radioodbiornik, a na uchu słuchawka do odbiornika, aby móc słyszeć nadawany przez ukryte w lesie nadajniki sygnał alfabetem Morse'a. Jak widać, poza tym wyposażeniem nie różni się taki zawodnik jakoś szczególnie od standardowego biegacza:).

I nawet udaje mi się ostatnio w miarę regularnie trenować - szaleństwo normalnie:). A podbiegi na Agrykoli to teraz mój ulubiony akcent, a co! ;).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz