Miałam wczoraj ochotę i zamiar wielki wystartować w biegu Pucharu Maratonu w ramach testu przed Ekidenem. Miałam... Ale nie wstałam. I nie - nie zaspałam wcale; przeciwnie wręcz - od 5 rano nie mogłam znaleźć dla siebie miejsca na łóżku, a po dłuższej chwili okazało się, że nie mogę wstać, bo rozłożyła mnie awaria kręgosłupa... :(. Po raz pierwszy w życiu dopadło mnie coś takiego - coś mi "strzyknęło" na styku odcinka szyjnego i piersiowego najwyraźniej i kręgi nie chciały wrócić do swej standardowej pozycji. Auć.... Jeszcze do 8 miałam nadzieję, że coś z tym zrobię - maść, masaż, amol wreszcie (bo zawsze na wszystko pomaga;)) - nie było poprawy, więc się poddałam i zostałam w domu, oddając się roli housewife. A byłam naprawdę "desperate", aby pobiegać, bo przecież te 10 km w Lesie Sobieskiego miały być testem przed niedzielną dyszką na Ekidenie. Został raptem tydzień, a ja jestem w lesie treningowym, ale nie tym niestety, w którym być powinnam.
Między pieczeniem ciastek, mieszaniem jednej zupy, a przygotowywaniem innych smakołyków robiłam rachunek sumienia, no i wyszło - cały tydzień od niedzieli ani jednego treningu i praca non stop przed komputerem w pozycji siedzącej, a do tego łóżko z niezbyt wygodnym dla kręgosłupa materacem. Zasadniczo, im więcej się ruszam, tym bardziej i boleśniej odczuwam każdą przerwę od sportowych zajęć. Tydzień bez biegania powoduje wtedy czasem takie spięcie mięśni (ale nie ból) kręgosłupa, że czuję je niemal wszystkie. Z dawnych czasów wiem, że objawy takie ustają, gdy okres bezruchu zdecydowanie się wydłuża - wtedy poza ogólnym poczuciem, że nie jestem "fit" już mnie nic nie boli, bo ciało się do takiego stanu rzeczy szybko przyzwyczaja (co tłumaczyłoby w pewien sposób, dlaczego tak trudno większość "normalnych" - tj. statystycznych ludzi namówić do poruszania się).
Reakcja mięśni to jedno, ale z czasów licealnych, gdy jeszcze bardzo regularnie biegałam, pamiętam też jeszcze jeden aspekt takiego zaniechania. Otóż jakieś 2 miesiące przed maturą postanowiłam, że jednak oddam się nauce i z dnia na dzień przestałam biegać (co było jedną z najgłupszych decyzji, jakie w życiu podjęłam;)). Siedząc nad książkami do historii potwornie się "dusiłam" - miałam wrażenie, że brakuje mi powietrza, cały czas ziewałam, choć nie chciało mi się spać. Nie pamiętam jak, ale trafiłam do lekarza. Oczywiście lekarz nie słyszał żadnych zmian i wszystko było w jego ocenie w porządku, ale jakoś od słowa do słowa (od zawsze lubię spierać się z lekarzami;)) wybrzmiało, że po intensywnym związku, jestem z bieganiem w separacji. Diagnoza brzmiała "szok organizmu w wyniku gwałtownego zaprzestania wysiłku fizycznego" - tak mniej więcej w każdym razie. Chodziło głównie o odcięcie od tlenu, na które miałam zwiększone zapotrzebowanie, bo tak przyzwyczaiłam swój organizm. Gdy zaczęłam znowu truchtać było o niebo lepiej.
To już nawet nie chodzi o osławiony "runner's high" i kwestię hormonów. Podejmując (jakże ważną) decyzję o tym, aby się ruszać, należy mieć odpowiedzialnie z tyłu głowy myśl, że w ten sposób zmieniamy (na plus oczywiście) nasze ciała. Zmienia się cały układ ruchowy, nowe parametry zyskuje układ oddechowy, a wszystko w wyniku naturalnego dążenia do dostosowania się do zwiększonego wysiłku. Gdy w pewnym momencie z jakichś powodów zaprzestajemy takiego bodźcowania ciała, wtedy wszystko "wraca do normy" (tej gorszej, rzecz jasna). A takie powroty mogą boleć - dosłownie.
Wczoraj nie poddałam się jednak i w ramach rekonwalescencji przetruchtałam 30 min - nawet końcówka nieco szybszym tempem, ale to była tylko rozgrzewka przed rozciąganiem ciała i kręgosłupa. Kolejne 30 minut - mix strechingu, jogi i pilatesa - i nieco pomogło. Dziś już nawet lżej się wstawało i mogę w obydwie strony kręcić głową:). Wieczorem może dyszka wyjdzie.
Mądrzejsza (po raz kolejny) o swój własny ból, życzę udanej biegowej niedzieli!