..i nie będzie to niestety post o potędze kobiecej natury, ani historia zwycięstwa kobiety w rywalizacji damsko-męskiej. Będzie za to o konieczności zmagań kobiety z kobiecą naturą. W kontekście niedzielnego Ekidenu, a jakże.
|
Mknę :) |
Zatem może najpierw o imprezie. Nie byłam od rana, bo moja firmowa sztafeta startowała w drugiej turze o 14, ze mną na 3. zmianie. Gdy pojawiliśmy się z M., który dzielnie mi asystował i towarzyszył tego dnia, na scenie wdzięcznie radziła sobie Ania (autorka bloga
Ania biega), zapowiadając ostatnich już biegaczy z pierwszej tury. Ekiden to naprawdę super zorganizowane biegowe święto - fajnie popatrzeć na ludzi, którzy czasem niemal z przysłowiowej kanapy się zmobilizowali do udziału w drużynowym biegu. Jednak nie ma nic lepszego niż
team spirit, jeśli chodzi o mobilizację:). Czasem mam jednak wrażenie, że wszechobecny marketing (wiem, wiem, nieuniknione), pijar i siesar nawet, nieco uszami wychodzą podczas imprezy, której uczestnicy są obrandowani do granic nie-możliwości. Ale to tylko mały, maleńki minusik i to zupełnie z przebiegiem imprezy niezwiązany, a wynikający z mojego prywatnego nastawienia do kwestii. Za to wisienka na torcie po stronie Organizatorów - nie wiem na ile był to gest powszechny (gdy ja obserwowałam strefę mety, to taki właśnie był), ale uściśnięcie dłoni z gratulacjami po przekroczeniu linii mety to naprawdę ujmujące (to w wersji nieco oldschoolowej) - szacun! (w wersji bardziej współczesnej). Za te uściski i całodzienne święto - wielkie dzięki.
Najbardziej żałuję, że FDNT Running Team nie zdołał się załapać na listę po skróceniu terminów na dokonanie opłaty startowej, a na starcie nie pojawiło się jednak kilka drużyn i numery startowe przepadły... Za rok trzeba będzie być czujniejszym, bo impreza rokrocznie zyskuje na popularności.
|
Skupienie na twarzy i praca rąk :) |
Teraz o meritum. Gdyby nie to, że musiałam przekazać pałeczkę koleżance na 4. zmianie, zeszłabym niechybnie z trasy. Jedynie ostatni
wpis z bloga wspomnianej już Ani mnie nieco ratował - biegnie się głową, a nie nogami - tak sobie powtarzałam w myślach. No i tak biegłam ponad 6 km głową i rękoma, bo nóg nawet nie czułam, podobnie jak mięśni brzucha i kręgosłupa. Chociaż, wróć - czułam, aż do szpiku kości. M. stwierdził, że jakieś fatum nade mną ciąży, bo często miewam pierwszy dzień okresu właśnie w dzień jakiejś większej imprezy biegowej. A "ten" dzień to nie jest zwykły ból brzucha, to po prostu 24 h wyjęte ze świadomości, kiedy jedyne o czym myślę, to pozycja embrionalna na łóżku, z poduszką wciśniętą w brzuch. A w niedzielę nie było łóżka, tylko była Kępa Potocka i 10 km przede mną:). Do południa jeszcze było w miarę OK i wydawało się, że przyjęta "końska" dawka przeciwbólowa "da radę" - dała do 3 km. I te 3 km były jeszcze w miarę przyzwoite (pierwszy jak zwykle za szybki;)), potem było już tylko gorzej. Czytającym oszczędzę opisów, bo kobiety wiedzą o co chodzi, a żaden facet i tak się nie dowie, więc szkoda pisarstwa. Koniec końców, gdyby nie doping chłopaków z Ergo na wirażu przed ostatnim podbiegiem i mobilizacja M. na dobiegu do mety ("pokaż chłopakom, jak się finiszuje";)), pewnie musiałabym się wstydzić, że biegłam 10 km 55 min. A wyszło 54'08" - obiektywnie wciąż wstyd, bo biegałam już 51 minut i na taki wynik po ostatnim niedzielnym treningu byłam przygotowana, ale subiektywnie, to naprawdę duży sukces. Okupiony niesamowitym bólem i dogorywaniem na łóżku po powrocie do domu. Nawet się nie zmęczyłam, bo nie dałam rady...
Na osłodę jedynie mogłam sobie w duchu przyznać "a nie mówiłam", gdy widziałam przed sobą sylwetkę młodego postawnego chłopaka, który spacerował z pałeczką w ręku za linią 4. kilometra i przekonana byłam, że z miejsca ruszy, gdy tylko go wyprzedzę. Ten schemat niemal zawsze działa;)
Wielki niedosyt po wczoraj pozostał i niemoc taka, że z tą kobietą "w sobie" naprawdę ciężko wygrać w takie dni, jak ten wczorajszy. Bo bardzo nie lubię, gdy coś ode mnie nie zależy.
Tobie wstyd za 54'08" a co ja mam powiedzieć jak moją życiówką jest 1:08:22 ;) Dolegliwości kobiecych współczuję, mnie jakoś nigdy nie prześladowały tak boleśnie... Niemniej jednak gratulacje ukończonego biegu :)
OdpowiedzUsuńWitaj Gohs:)
OdpowiedzUsuńPomyśl sobie, ile jeszcze życiówek przed Tobą;) Powodzenia w ich zdobywaniu!
Facet faktycznie może nie zrozumie, ale niektórzy faceci mają żony i dobrze wiedzą, co może oznaczać dla nich TEN dzień. Gratuluję zatem zwycięstwa nie tylko nad bólem, ale i nad samą sobą - pisząc współcześnie: wielki szacun!
OdpowiedzUsuń