Tytuł posta dziwny nieco, bo i dziwny wczoraj był dzień... Bywa, że nie chce się biegać (zwłaszcza, że w sobotę przekopaliśmy z K. kawał śniegu nad Wisłą, z podbieżkami (zdrobnienie od słowa "podbieg";)) włącznie - wszystko to dlatego, że do Falenicy...zaspałam...), ale to, z czym zmagałam się wczoraj, to już o zbrodnię zakrawało.
Siedziałam w pracy jeszcze i gdzieś w umyśle zagnieździła mi się myśl, że pogoda tak brzydka, humor nie ten, że dobry obiad w domu na mnie czeka ..... (tutaj wpisać wszelkie inne bardzo ważne powody, które odciągają od treningu:)) I wewnętrznie postanowiłam, że absolutnie nigdzie na żadne bieganie nie wychodzę. Wprawdzie umówieni byliśmy z K. również na pracę koncepcyjną w ramach szeroko rozumianego treningu i mój niecny plan zasadzał się na tym, że na samej koncepcyjnej pracy się skończy. O czym K. niezwłocznie zakomunikowałam tuż po wyjściu z pracy. O mojej strasznej chandrze również nie omieszkałam wspomnieć. Oczywiście nie myślcie sobie, że facet się tym jakkolwiek przejął:). "Taaaa...., jasne" - komentarz wszystko mówiący. Dobrze, że Adasiem M. mi nie nawrzucał., bo dzień wcześniej znów się naoglądałam "Dnia Świra" i mogłabym tak na świeżo z tą miauczyńską poetyką wypowiedzi odczuć niezdrowy przesyt.
Zanim K. do mnie dotarł zdążyłam przegryźć co nieco. Kabanosy w lodówce kusiły mnie niesamowicie:), ale wytrzymałam. Chęć do biegania nie wzrosła. Jej poziom nie drgnął nawet gdy K. stawił się w drzwiach. Zabraliśmy się z kubkami herbaty do pracy. W międzyczasie ostra dyskusja na temat motywacji, niedowierzanie w oczach K., że ja n a p r a w d e ani myślę palcem kiwnąć w stronę Skaryszaka i mocne próby brania mnie "pod włos" (wspomnieć należy, że K. to miłośnik dyscypliny iście wojskowej:)). Efekt? Żaden, ale.... Do czasu:). W pewnym momencie mój mózg zaczął projektować scenę poranka dnia następnego i wielkiego kaca moralniaka... To też jeszcze nie wystarczyło... I wiecie co? K. wspomniał, że jest jeszcze umówiony z kumplem na ostatkowe piwo - na te słowa mój wzrok uciekł w stronę lodówki... No tak - kabanosy! I jeszcze Łomża stojąca przy lodówce. Wszak trzeba się czasem nagrodzić. Nagroda oczywiście została zaplanowana na czas po treningu:).
Trening też dziwny, o tyle, że biorąc pod uwagę moją całodniową postawę (naganną, żeby była jasność;)), powinnam włóczyć nogę za nogą. A mnie niosło:). Niczym Justynę Kowalczyk w sobotnim biegu w Jakuszycach:). Inne szybkości, rzecz jasna:), ale taktyka "dokładania" rywalkom na każdym kolejnym odcinku została zachowana. Aż się K. dziwił szczerze, że moje kopytka tak żwawo pędziły. Nie on zresztą jeden się dziwił:). Zrobiliśmy jakieś 8,5 - 9 km i było naprawdę przyjemnie (w międzyczasie, gdy biegaliśmy, paskudne coś padająco-wiejące z nieba dało sobie spokój i przestało nas dręczyć).Wprawdzie momentami w parku czułam taki dziwny zapach...coś jakby kabanos;), ale dałam radę. Po powrocie za to...nie pytajcie;). Ale uważam, że w pełni zasłużyłam:) - ze wsparciem K. przegoniłam meeeeega lenia i jeszcze całkiem przyzwoity trening zrobiłam.
Zatem pamiętajcie - gdyby był kiedyś jakiś problem z motywacją, koniecznie kabanos i Łomża - dadzą radę:).
Jutro mam zamiar znów Ergo Trening z Wojtkiem Staszewskim odwiedzić - może jeszcze więcej motywacji przywiozę do domu..:)?
PS. Chciałam skorzystać z gościnności Wrocławia i podczas pobytu u M. pobiec w Crossie Między Mostami (btw. - bieg jest bezpłatny!) i wiecie co? Brak miejsc absolutny... Nie wiem, czy nie zrobić z siebie jednak "dzikuski" i nie wystartować.. Może jako dzika towarzyszka M. - bo on oczywiście sam zapisać się zdążył;).