piątek, 24 lutego 2012

Siła biegowa górą

...a właściwie pod górę:). To, co dziś zaserwował nam Wojtek na treningu Centrum Biegowego Ergo, zakrawało o masochizm:). Siła biegowa w wydaniu MAX, trening z czerwonym wykrzyknikiem "UWAGA - boli". 

Bolało, oj, nawet bardzo. Ogień w udach grzał niesamowicie. Bo czego my dziś nie robiliśmy - na rozgrzewkę (i chyba dla podpuchy;)) zabawy z piłkami, potem trucht na Podwale i tam nastąpiła egzekucja:). Zestaw ćwiczeń z wykrokami, marszem dynamicznym, "żabkami", skipy maści wszelakiej, a na deser podbieg do samej niemal góry pod kościół paulinów - i tak sześć razy. Uwierzcie - po pierwszym chwilę wątpiłam, czy dam radę zrobić choćby połowę planu. Po trzecim chciałam jeszcze:). Sześć było tak w sam raz - poczułam się zmasakrowana, ale wciąż żywa. Dzięki wielkie Wojtek za ten wycisk!

Przedostatni i ostatni podbieg już w towarzystwie samych mężczyzn, bo pozostałe kobiety zdezerterowały po 4. serii - ktoś musiał honoru kobiet bronić;). Pomijając jednak kwestie kobiecego honoru - ta biegowa część mnie była bardzo ukontentowana po 6. serii:). Nie ma to, jak satysfakcja z ciężkiej pracy. Taka związana z fizycznym wyczerpaniem. No ale za to przecież tak lubimy biegać:) - to taka namiastka prawdziwego zmęczenia, a nie zmęczenia oczu i ciała od ślęczenia w kodeksach czy przed komputerem w Excelu przez czasem naście godzin dziennie. Chyba gdzieś głęboko drzemie w nas taka dość przecież pierwotna potrzeba. Tylko nie wszyscy ją sobie jeszcze uświadamiają:).

Najgorsze, że najwyraźniej przechwyciłam jakiegoś paskudnego wirusa od koleżanki... Pół gardła już się z nim mocuje - chwytam zatem kubek z mlekiem z miodem i uciekam spać w poczuciu dobrze wykonanego treningu:). A wirusowi się przecież nie dam;). 


środa, 22 lutego 2012

Do Łomży za kabanosem, czyli rzecz o motywacji...

Tytuł posta dziwny nieco, bo i dziwny wczoraj był dzień... Bywa, że nie chce się biegać (zwłaszcza, że w sobotę przekopaliśmy z K. kawał śniegu nad Wisłą, z podbieżkami (zdrobnienie od słowa "podbieg";)) włącznie - wszystko to dlatego, że do Falenicy...zaspałam...), ale to, z czym zmagałam się wczoraj, to już o zbrodnię zakrawało. 

Siedziałam w pracy jeszcze i gdzieś w umyśle zagnieździła mi się myśl, że pogoda tak brzydka, humor nie ten, że dobry obiad w domu na mnie czeka ..... (tutaj wpisać wszelkie inne bardzo ważne powody, które odciągają od treningu:)) I wewnętrznie postanowiłam, że absolutnie nigdzie na żadne bieganie nie wychodzę. Wprawdzie umówieni byliśmy z K. również na pracę koncepcyjną w ramach szeroko rozumianego treningu i mój niecny plan zasadzał się na tym, że na samej koncepcyjnej pracy się skończy. O czym K. niezwłocznie zakomunikowałam tuż po wyjściu z pracy. O mojej strasznej chandrze również nie omieszkałam wspomnieć. Oczywiście nie myślcie sobie, że facet się tym jakkolwiek przejął:). "Taaaa...., jasne" - komentarz wszystko mówiący. Dobrze, że Adasiem M. mi nie nawrzucał., bo dzień wcześniej znów się naoglądałam "Dnia Świra" i mogłabym tak na świeżo z tą miauczyńską poetyką wypowiedzi odczuć niezdrowy przesyt. 

Zanim K. do mnie dotarł zdążyłam przegryźć co nieco. Kabanosy w lodówce kusiły mnie niesamowicie:), ale wytrzymałam. Chęć do biegania nie wzrosła. Jej poziom nie drgnął nawet gdy K. stawił się w drzwiach. Zabraliśmy się z kubkami herbaty do pracy. W międzyczasie ostra dyskusja na temat motywacji, niedowierzanie w oczach K., że ja    n a p r a w d e  ani myślę palcem kiwnąć w stronę Skaryszaka i mocne próby brania mnie "pod włos" (wspomnieć należy, że K. to miłośnik dyscypliny iście wojskowej:)). Efekt? Żaden, ale.... Do czasu:). W pewnym momencie mój mózg zaczął projektować scenę poranka dnia następnego  i wielkiego kaca moralniaka... To też jeszcze nie wystarczyło... I wiecie co? K. wspomniał, że jest jeszcze umówiony z kumplem na ostatkowe piwo - na te słowa mój wzrok uciekł w stronę lodówki... No tak - kabanosy! I jeszcze Łomża stojąca przy lodówce. Wszak trzeba się czasem nagrodzić. Nagroda oczywiście została zaplanowana na czas po treningu:). 

Trening też dziwny, o tyle, że biorąc pod uwagę moją całodniową postawę (naganną, żeby była jasność;)), powinnam włóczyć nogę za nogą. A mnie niosło:). Niczym Justynę Kowalczyk w sobotnim biegu w Jakuszycach:). Inne szybkości, rzecz jasna:), ale taktyka "dokładania" rywalkom na każdym kolejnym odcinku została zachowana. Aż się K. dziwił szczerze, że moje kopytka tak żwawo pędziły. Nie on zresztą jeden się dziwił:). Zrobiliśmy jakieś 8,5 - 9 km i było naprawdę przyjemnie (w międzyczasie, gdy biegaliśmy, paskudne coś padająco-wiejące z nieba dało sobie spokój i przestało nas dręczyć).Wprawdzie momentami w parku czułam taki dziwny zapach...coś jakby kabanos;), ale dałam radę. Po powrocie za to...nie pytajcie;). Ale uważam, że w pełni zasłużyłam:) - ze wsparciem K. przegoniłam meeeeega lenia i jeszcze całkiem przyzwoity trening zrobiłam. 


Zatem pamiętajcie - gdyby był kiedyś jakiś problem z motywacją, koniecznie kabanos i Łomża - dadzą radę:). 

Jutro mam zamiar znów Ergo Trening z Wojtkiem Staszewskim odwiedzić - może jeszcze więcej motywacji przywiozę do domu..:)?



PS. Chciałam skorzystać z gościnności Wrocławia i podczas pobytu u M. pobiec w Crossie Między Mostami (btw. - bieg jest bezpłatny!) i wiecie co? Brak miejsc absolutny... Nie wiem, czy nie zrobić z siebie jednak "dzikuski" i nie wystartować.. Może jako dzika towarzyszka M. - bo on oczywiście sam zapisać się zdążył;). 

niedziela, 12 lutego 2012

Szarlotkowy weekend biegowy

Szarlotkowy weekend biegowy zaczął się już piątkową nocą, gdy wybrałam się do M., która serwowała "szarlotkę" przez pół nocy. Ciężko było po intensywnej szarlotkowo-wspomnieniowej nocy zerwać się z rana na trening... Ale dałam radę, dzięki temu chyba, że umówiłam się dzień wcześniej z niezastąpionym K., że o 11 rano zaatakujemy Agrykolę, bo dawno nie byliśmy. Głupio było nie pojawić się, zwłaszcza, że umówiliśmy się u mnie, a ja zacumowałam na noc na drugim końcu Warszawy. Szybkie śniadanie w postaci pół miseczki ogórkowej. Zimowy ekwipunek biegowy na siebie i wyruszyliśmy. Nie powiem, żebym czuła się szczególnie mocno tego ranka;). Ale pogoda była tak fantastyczna, że i tak byłam bardzo zadowolona z tego wyjścia na trening. Rzeźkie, mroźne powietrze i słoneczne niebo - super:). 

 "Niechcący" przetestowałam przyczepność moich Brooksów na oblodzonej bieżni - nie wiem dlaczego byłam przekonana, że na bieżni nie będzie za dużo lodu;). A było sporo. I Ravenny radziły sobie całkiem nieźle. Samego biegania dużo nie wyszło, bo raptem niewiele ponad 7 km w tempie ok. 5:45/km. Chwila rozciągania po i....wtedy dopiero poczułam się naprawdę świetnie! Nie czułam już wieczornej szarlotki, a jedynie wielką radość z tego dość relaksacyjnego truchtania w tak piękną pogodę. Czułam wprawdzie, że moje ramiona jeszcze lekko mi ciążą po intensywnej pracy wykonanej podczas treningu siły biegowej z Wojtkiem Staszewskim z Centrum Biegowym Ergo w czwartek (sam trening naprawdę był fajny i na pewno jeszcze się wybiorę w kolejne czwartki). 

 Niedziela natomiast upłynęła pod znakiem długiego wybiegania w Lesie im. Sobieskiego. Wybraliśmy się z K. do Wesołej, gdzie odbywał się Pierwszy Piknik Narciarski - zawody dla amatorów, z tą myślą, że skorzystamy z tego, że na miejscu miał być instruktor, i popróbujemy biegówek, a potem zrobimy wybieganie. Niestety. Okazało się, że instruktora w dniu Pikniku nie było, był dzień wcześniej (sic!), mimo że na plakatach przekaz był jednoznaczny... Plusem było to, że mogliśmy skorzystać z depozytu i pozostawić nasze rzeczy na czas treningu pod opieką. I ruszyliśmy. Jak się okazało - na trening "Combo", jak to stwierdził K. Niestety dokładnego kilometrażu mój miCoach nie złapał, bo HTC wysiadło gdzieś po 11 km (może z zimna?), ale nabiegaliśmy 1:53:00, więc planowane 15 km na pewno pękło;). W tym zaliczyliśmy kilka podbiegów w ramach crossu i całkiem niezłą siłę biegową na mało uczęszczanych ścieżkach zrobiliśmy (bo po co biegać autostradami;)?), którą poczuły moje stawy skokowe dość bardzo. A to wszystko w pięknej scenerii i przy przyjemnej zimowej pogodzie. Oj tak - lubię to. W lesie mnie niesie:). Inaczej upływa czas treningu, inaczej się męczę, przyjemniej jakoś. W głowie kołacze myśl o przeprowadzce w "tamte" rejony Warszawy (tzn. te, gdzie blisko do lasu jest). 

 No i nie mogło zabraknąć szarlotki:). Ale już tej tradycyjnej, w Restauracji "U Szymona" na terenie Hipodromu, gdzie odbywał się biegówkowy piknik. Cóż... My też zrobiliśmy sobie własny, całkiem przyjemny. Biegowy. A szarlotka z herbatą po prawie 2 h biegania - poezja..:). 

 Dawno nie miałam takiego tygodnia biegowego - 4 treningi, bez żadnej ściemy i wymówek. Podoba mi się to. Chcę więcej takich. Systematyczności! Wzywam Cię! Przybywaj, bo miłością wielką zapałałam!

środa, 8 lutego 2012

Słuchajcie!

Słuchajcie! (To zawołanie nieodmiennie mi się z Piotrem Skrzyneckim z Piwnicy kojarzy, ale co tam;)). Wracam!:) Do biegania już jakiś czas temu zdążyłam, do pisania wracam teraz. Bo, słuchajcie, okazuje się, że mimo kilku miesięcy (sic!) ciszy, blog jednak odwiedzany był, i to nie raz i nie dwa. Miłe to. A że ja na nowo potrzebuję blogowego towarzysza (i Towarzystwa;)) w kolejnym sezonie biegowym, to here we are - ja i mój ocobiegacz. Póki co, formuła się nie zmienia - będę biegowo i okołobiegowo relacjonować kobiece życie.

Nie będę oryginalna (choć sama na siebie się za to ostro wkurzam), gdy powiem, że przełomem był przełom roku - a jakże!:) Mało tego - dość gładki film z boskim Antonio i coraz mniej już boską Meg, w którym ta ostatnia "bierze się ostro za siebie". Tym z Was, którzy nie widzieli tego dzieła sztuki filmowej napomknę, że jej (Meg) ostatecznym impulsem było to, gdy siedząc na podłodze na lotnisku po odstawieniu syna na samolot, dostała do kubka z kawą monetę, bo przechodzeń wziął ją za....kloszarda. Moją monetą był noworoczny bieg. S-t-r-a-s-z-n-y. Zatem od Nowego Roku staram się na nowo usystematyzować. W międzyczasie zaliczyłam falenickie wydmy (bolało, ale było szybciej niż rok temu), opuściłam Chomiczówkę (wygrał głos rozsądku, ale dzięki temu zdałam filozofię prawa na piękne 4+) i zdecydowałam, że w tym roku jednak HM w Warszawie, a nie w Sobótce będę obstawiać, bo znów się pięknie te dwa fajne biegi zgrały terminami w bezpośrednim sąsiedztwie. W Sobótce będzie moje przystojniejsze przedstawicielstwo.

O planach jeszcze będzie na pewno w niedługim czasie. Mam nadzieję, że uda się jakiś "niestandard" wprowadzić do kalendarza.

Ze spraw okołobiegowych i ostatnich doświadczeń - mały apel.
Pracujące Dziewczyny! Biegajcie! - jest na Was "popyt" wśród korporacyjno-urzędowych ekip biegowych. Bez Was czasami naprawdę fajni ludzie mogą tracić okazję wystartowania w ramach klasyfikacji drużynowych;). A Wy tracicie szansę na niekończące się pogaduchy na wszystkim-wiadome-tematy w kuchni, bufecie czy przy drukarce;). O korzyściach dla zdrowia, samopoczucia i sylwetki nie wspomnę. /to be continued/

Jutro wybieram się na trening w ramach Ergo Treningów przygotowujących do Półmaratonu Warszawskiego z Wojtkiem Staszewskim - wrażeniami się podzielę, rzecz jasna.

Do następnego!
Niech mróz Wam przyjemnym będzie;)