Szarlotkowy weekend biegowy zaczął się już piątkową nocą, gdy wybrałam się do M., która serwowała "szarlotkę" przez pół nocy. Ciężko było po intensywnej szarlotkowo-wspomnieniowej nocy zerwać się z rana na trening... Ale dałam radę, dzięki temu chyba, że umówiłam się dzień wcześniej z niezastąpionym K., że o 11 rano zaatakujemy Agrykolę, bo dawno nie byliśmy. Głupio było nie pojawić się, zwłaszcza, że umówiliśmy się u mnie, a ja zacumowałam na noc na drugim końcu Warszawy. Szybkie śniadanie w postaci pół miseczki ogórkowej. Zimowy ekwipunek biegowy na siebie i wyruszyliśmy. Nie powiem, żebym czuła się szczególnie mocno tego ranka;). Ale pogoda była tak fantastyczna, że i tak byłam bardzo zadowolona z tego wyjścia na trening. Rzeźkie, mroźne powietrze i słoneczne niebo - super:).
"Niechcący" przetestowałam przyczepność moich Brooksów na oblodzonej bieżni - nie wiem dlaczego byłam przekonana, że na bieżni nie będzie za dużo lodu;). A było sporo. I Ravenny radziły sobie całkiem nieźle. Samego biegania dużo nie wyszło, bo raptem niewiele ponad 7 km w tempie ok. 5:45/km. Chwila rozciągania po i....wtedy dopiero poczułam się naprawdę świetnie! Nie czułam już wieczornej szarlotki, a jedynie wielką radość z tego dość relaksacyjnego truchtania w tak piękną pogodę. Czułam wprawdzie, że moje ramiona jeszcze lekko mi ciążą po intensywnej pracy wykonanej podczas treningu siły biegowej z Wojtkiem Staszewskim z Centrum Biegowym Ergo w czwartek (sam trening naprawdę był fajny i na pewno jeszcze się wybiorę w kolejne czwartki).
Niedziela natomiast upłynęła pod znakiem długiego wybiegania w Lesie im. Sobieskiego. Wybraliśmy się z K. do Wesołej, gdzie odbywał się Pierwszy Piknik Narciarski - zawody dla amatorów, z tą myślą, że skorzystamy z tego, że na miejscu miał być instruktor, i popróbujemy biegówek, a potem zrobimy wybieganie. Niestety. Okazało się, że instruktora w dniu Pikniku nie było, był dzień wcześniej (sic!), mimo że na plakatach przekaz był jednoznaczny... Plusem było to, że mogliśmy skorzystać z depozytu i pozostawić nasze rzeczy na czas treningu pod opieką. I ruszyliśmy. Jak się okazało - na trening "Combo", jak to stwierdził K. Niestety dokładnego kilometrażu mój miCoach nie złapał, bo HTC wysiadło gdzieś po 11 km (może z zimna?), ale nabiegaliśmy 1:53:00, więc planowane 15 km na pewno pękło;). W tym zaliczyliśmy kilka podbiegów w ramach crossu i całkiem niezłą siłę biegową na mało uczęszczanych ścieżkach zrobiliśmy (bo po co biegać autostradami;)?), którą poczuły moje stawy skokowe dość bardzo. A to wszystko w pięknej scenerii i przy przyjemnej zimowej pogodzie. Oj tak - lubię to. W lesie mnie niesie:). Inaczej upływa czas treningu, inaczej się męczę, przyjemniej jakoś. W głowie kołacze myśl o przeprowadzce w "tamte" rejony Warszawy (tzn. te, gdzie blisko do lasu jest).
No i nie mogło zabraknąć szarlotki:). Ale już tej tradycyjnej, w Restauracji "U Szymona" na terenie Hipodromu, gdzie odbywał się biegówkowy piknik. Cóż... My też zrobiliśmy sobie własny, całkiem przyjemny. Biegowy. A szarlotka z herbatą po prawie 2 h biegania - poezja..:).
Dawno nie miałam takiego tygodnia biegowego - 4 treningi, bez żadnej ściemy i wymówek. Podoba mi się to. Chcę więcej takich.
Systematyczności! Wzywam Cię! Przybywaj, bo miłością wielką zapałałam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz