W szczytowej formie to wczoraj nie byłam.. Po powrocie z pracy, gdzie czekał na mnie już gotowy pachnący obiadek dałam się jednak namówić na chociaż pół godzinki truchtu. Potwierdza się tym zasada, że jeśli z kimś się umówisz na trening, to duuużo trudniej się wykręcić.. Zwłaszcza gdy biegowy kumpel już na Ciebie czeka w mieszkaniu ;). Zatem forma wybitnie nie półmaratońska - raczej pół-forma albo i nawet ćwierć-forma...Niestety..
I do tego znów jakieś problemy z trawieniem najwyraźniej mnie dopadły. I coraz mocniej w kościach czuję, że wizyta u jakiegoś dietetyka to tylko kwestia czasu... Nie objadam się przecież, staram się jeść w miarę regularnie i unikam śmieciowego junk food, a czasem mam wrażenie, że moje jelita czują się przy tym gorzej niż za czasów połykania w biegu twistera w KFC i sławetnych VIFONowych chińskich zupek nocą w czasie sesji na KICu.. Eh..to już chyba starość :D.
Walczyć jednak trzeba :) i zdecydowanie łatwiej jest gdy ma się do tego towarzystwo - za wczorajsze dziękuję K. i M. Przecież gdy mam z jednej i z drugiej strony faceta, to nie zatrzymam się i nie stwierdzę, że nie dam rady ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz