No to odpoczęłam. Kolejny post na blogu miał w jakikolwiek sposób dotyczyć warszawskiego biegowego święta w ostatnią niedzielę września. Ale nie będzie takiego postu, bo i nie było maratonu w moim wykonaniu. Zaliczyłam totalny zjazd odporności (dużo pracy, mało snu) i złapałam jakieś paskudztwo w pracy, które położyło mnie do łóżka. Dwa dni na leczenie okazały się zbyt krótkim czasem. Półmaraton już kiedyś biegłam chora, ale ten dystans już znałam. Maraton to wciąż nowa przestrzeń, którą miałam zeksplorować i żyłam tym wrzesień cały - rozsądek podpowiedział, aby jednak nie serwować sobie takiego wysiłku, o którym tak naprawdę jeszcze mało wiem. Będzie następna okazja w przyszłym roku. Już się z tym pogodziłam, ale łatwo nie było :).
Teraz po przerwie wreszcie wracam na biegowe ścieżki. Za chwilę Bieg Niepodległości - swoją drogą, niebywałe, jak szybko skończyły się zapisy! Udało Wam się zdążyć?
A jesień.. hmm... nie ma lepszej pory do biegania:).
Wyjazd w celach służbowych. 8 h jazdy, aby dotrzeć na miejsce. Bezcenna godzina wyrwana tuż przed burzą na trening w powietrzu, jakiego dawno nie czułam w płucach. Przyjemność wielka pośród tych ostatnich mocno zapracowanych i ciężkich dni. Dziś niestety znów "nadaję" z Warszawy.
Szybko będzie i krótko, bo i akcja szybka, a ciekawa:)
Miłośnicy maratonu, jeśli jeszcze nie słyszeliście, wiedzcie, że firma adidas może wesprzeć Wasz start w tegorocznym 34. Maratonie Warszawskim, obdarowując Was pakietem startowym (lub, zamiennie, możliwością startu w marcowym Półmaratonie Warszawskim). Do wygrania w konkursie "pokonaj maraton" jest 20 pakietów startowych - 5 już zostało rozdanych, ale od dziś (wczoraj) na kolejnych 15 można śmiało polować. Zasady są proste - zaglądamy na facebookowy profil konkursu i odpowiadamy na pytanie otwarte. Potem czekamy na pytania zamknięte i ocenę pytań dokonaną przez ekspertów adidasa i przedstawicieli Organizatora Maratonu Warszawskiego. Proste, prawda?
A treningowo? Powiem Wam, jak już skończę wiekopomne dzieło o szumnym tytule Praca Magisterska. Pff... Bo biegowo słabo jest. Dziś wprawdzie K. zamienił moje plany truchcikowe w podejrzanie szybki trening wbrew wszelkim prawidłom treningu, ale co tam;).
Pozytyw jest taki, że dostałam energetycznego kopa, jakiego potrzebuję w krótkich przerwach między meandrami działalności nadzorczej KNF a zagadnieniami podatkowymi wszelkimi. I widzę na oczy po dotlenieniu się :), a było już ciężko.... (choć o soczewach nie ma mowy nawet..).
W każdym razie - keep your fingers crossed - w niedzielę wyznaczyłam termin na finiszowanie z pisaniem. Wprawdzie wygląda na to, że będę miała lekko wydłużony finisz, ale będzie to już ostatni kilometr z groszami z dystansu maratońskiego - a symboliczną czterdziechę muszę "wycisnąć" do niedzieli.
Dlaczego?
Bo zazwyczaj jest wtedy rześkie powietrze.
Bo deszcz przynosi intrygujące zapachy.
Bo w deszczu nie trzeba się aż tak martwić o nawadnianie;).
Bo w deszczową pogodę zawsze jest luźniej na wszelakich biegowych ścieżkach.
Bo jeśli już wyjdę w deszcz, to czuję się podwójnie fajnie - że wyszłam:) i że w "taką" pogodę.
Ten dzisiejszy, poranny deszcz to poezja: letni, ciepły deszcz - najlepszy z możliwych.
Tytuł posta, a jakże, inspired by life. Pytanie zasadnicze, bo co można robić, gdy wypadnie z planu długie wybieganie, co do którego ma się nadzieje, że uda się to-to nadrobić w poniedziałek po pracy (zawsze należy mieć nadzieję;))? Uziemiło mnie wczoraj, znów bóle skuły cały odcinek krzyżowy i tak sobie odmierzam rytm dnia kolejną dawką przeciwbólowych piguł, bo w końcu jakoś funkcjonować trzeba.
Wczoraj, dzięki namowie K., udało mi się jeszcze z samego rana wyrwać trening po nadwiślańskiej ścieżce, choć poezją to on nie był. Zgodnie stwierdziliśmy, że było siermiężnie, ale cóż - czasem i tak trzeba. Na pewno było przyjemnie widokowo, ale to wiadomo. Jeśli jeszcze ktoś z warszawiaków jakimś cudem tam nie trafił, niech się nie przyznaje i od razu pędzi;).
Ścieżka okazuje się bardzo popularna - jest szansa, że spotka się swoich znajomych (przetestowane) albo kogoś z celebryckiego świata, bo np. moja ulubiona AMJ również najbardziej lubi biegać właśnie tam, o czym można poczytać w artykule o kobiecym bieganiu w Twoim Stylu. A może skoro jesteśmy w klimatach AMJ, to miłą dla ucha melodią się podzielę, w której zresztą motyw biegania również się pojawia:).
I dziś też jest tak nastrojowo... tylko, że przykuta do biurka (cel-mgr) chłonę piękną sierpniową pogodę i staram się spożytkować czas, który w planie przeznaczony był na wybieganie. Na co pożytkuję? Na bycie kobietą:). Bo, przyznaję się, czasem się z tym zapominam... Dobrze mi w sportowych wdziankach, kto wie, jak wyglądałaby moja szafa, gdyby nie studia na jedynie słusznym kierunku i obecna praca. Makijażowe postanowienia zawsze kończą się na stałym zestawie (a zakupione kosmetyki spoza tego zestawu na dnie kosmetyczki) w związku z czym oszczędzam czas i chwalę się naturalnie wyglądającą buzią z lekkim make-upem (dla dobra tych, którzy ze mną przebywają:)). Cenię sobie bardzo biegowe ścieżki, bo tam (jeszcze) można być zupełnie naturalnym i nikogo to nie dziwi:).
A dziś właśnie odkurzyłam zestaw prawdziwej kobiety z peelingami, maseczkami, lakierami do paznokci (choć tych zdarza mi się używać częściej) i innymi jeszcze cudami kosmetycznymi. Tylko tak się zastanawiam, że to strasznie smutne musi być, gdy dochodzi do sytuacji, w których obcowanie z takimi cudeńkami zaczyna stanowić kwintesencję kobiecości, a nawet jej warunek sine qua non. To jednak na marginesie. Warto przecież od czasu do czasu bardziej o siebie zadbać. I taki niedzielny czas jest na to całkiem nie najgorszy:).
Krótki dziś będzie, acz treściwie. I zupełnie treningowo. Bo też i tydzień całkiem udany pod tym względem.
Wtorek:
Trening z Ergo w grupie z szybszymi facetami (bo jakżeby inaczej). W sumie ok. 11 km, ale był to zdecydowanie mój drugi zakres. Wielkie dzięki dla K. za niezłomne motywowanie:). Wprawdzie ostatnie 2-3 km nieco wolniej od grupy, ale wciąż miałam kontakt wzrokowy, więc nie tak też źle. Miarą intensywności treningu niech będzie to, że po dotarciu do domu, kolacji i chwili rozmowy jedyne o czym myślałam, to pójść spać. I zapadłam snem kamiennym, z poczuciem, że płuca zrobiły się po tym treningu ze dwa razy większe..(jasne..;)).
Piątek:
Oj, mało brakowało, a nie miałabym o czym pisać, bo jakoś pogoda nie nastrajała do wysiłku jakiegokolwiek. Za to niesamowicie sprzyjała podjadaniu;). I dopiero na koniec dnia, zabierając się za mycie lustra w łazience zwizualizowałam sobie, jak na którymś-tam kilometrze maratonu staję i nie mogę dalej biec. Okazało się, że tego mi było trzeba!:). Włożyłam buty i pobiegłam do lasu, ale godzina już dość wieczorna i zanosiło się, że szybko zrobi się ciemno, ja bez żadnego źródła światła itp.... Szybko postanowiłam, że w ślad za ubiegłotygodniowym crossem, zrobię tym razem 2 pętelki crossowe, ale w tempie na tzw. "zarżnięcie". No i pourywałam sporo z czasówek ubiegłotygodnowych - zmęczyłam się nieco, ale dzięki temu poczułam, że "coś zrobiłam" chociaż cały trening trwał jakieś 35 min. Turbo-trening, ale przyjemny:).
Sobota:
Dziś z kolei nietypowo trening, który miał być wybieganiem, a został combo treningiem. Wyruszyliśmy z K. nieco bliżej Lasu Sobieskiego, aby tam pokręcić kilka pętelek. Zgodnie z założeniami, zaczęliśmy wolno (wciąż lekko padał deszcz...), aby potem dobiec do wydm. A tam - no właśnie, bo jak tu ich nie wykorzystać, skoro już są..;)? Zatem nieco crossu też dzisiaj. Potem nieco szybsze tempo stałe. Mnie już trochę mięśnie stygły przez chłód i padający deszcz, ale kilka km przed umowną metą K. narzucił szybsze tempo, abyśmy mogli spokojnie zdążyć na autobus do siebie (bo na trucht wśród uliczek i do tego w deszczu nie mieliśmy już ochoty). W konsekwencji, zafundowaliśmy sobie wybieganie, cross i BNP w jednym i zamknęliśmy się w 20 km. A dzięki temu, że nawodnienie mieliśmy z góry, postój na wodopój zaliczyliśmy dopiero w autobusie, gdy wracaliśmy umorusani błotem po kolana:).
I z poczuciem dobrze spełnionego zadania mogę udać się spać:).
jeśli kiedykolwiek poczujesz nieco więcej dumy lub osiągniesz wyższy niż zazwyczaj poziom samozadowolenia w odniesieniu do własnej kondycji i formy biegowej, wiedz, że nie jest to dobry znak.
W takiej sytuacji warto odbyć lekcję podobną do tej, jaką dostali polscy siatkarze w meczu z Bułgarią. Innymi słowy - dostać od kogoś przysłowiowe lanie, po to aby móc po takim laniu powiedzieć za Michałem Winiarskim, że było nam ono potrzebne.
Tym kimś jak najbardziej możemy być sami - laniem zaś powinien być taki trening, który pozbędzie nas tego niedobrego poczucia treningowego spełnienia i zadowolenia. Zatem coś, czego nie lubimy/nie umiemy dobrze, w czym - mówiąc wprost - jesteśmy słabsi, niż w innych elementach. Po takim treningu wzrost motywacji i sportowej złości gwarantowany:).
Pomysł na post pt. "Ciocia dobra rada" zrodził się po moim wczorajszym treningu, w ramach którego wybrałam się na już dawno upatrzoną pętlę krosową w rembertowskim lesie (uczęszczaną m.in. przez rowerzystów i motocyklistów, z odpowiednio urozmaiconą rzeźbą (terenu, rzecz jasna;))). Okazja przednia, bo piątki sierpniowe poza pracą spędzam, a że do pracy naukowej potrzeba dużo tlenu, to po wstępnym porannym ogarnięciu się, ok. 11.30 wyszłam na trening. A że od dawna już po głowie krążyły mi myśli związane z pobieganiem krosu, o którym tyle dobrego J. Skarżyński pisze, to stwierdziłam, że czas na realizację właśnie przyszedł.
Mój strój na zdjęciu rodem z fotka.pl ;)
Upał na zewnątrz był całkiem dokuczliwy i w poszukiwaniu odpowiedniego stroju wpadłam na pomysł, aby przywdziać retro wdzianka i wskoczyć w bawełnę - stare szorty i stary bawełniany top adidasa, do którego mam wielki sentyment, ale raczej nie używam na co dzień. Ciekawa byłam, jakie będą odczucia po treningu w takim klasycznym wdzianku - w końcu ciało już dawno odzwyczaiło się od bawełny. W każdym razie - wystroiwszy się, poczułam się jakbym miała udać się za chwilę na plan jakiegoś amerykańskiego filmu z ub. wieku, z ujęciami biegania kręconymi w Central Parku:). Nawet na nogach akcent amerykański w postaci Brooksów. I tak właśnie ruszyłam.
W pierwotnych założeniach miałam 4 pętle krosowe w narastającym tempie do zrobienia (pętla ma ok. 1200 m) + dobieg i powrót (w jedną stronę ok. 2 km). Po pierwszej pętli, na której dodatkowo walczyłam ze wszechobecnymi pająkami i pajęczynami (że też w południe jeszcze nikogo przede mną na tej ścieżce nie było..;)), nie byłam już taka pewna, czy te 4 okrążenia to aby na pewno jest dobry pomysł. Po drugiej pętli, wiedziałam już na pewno, że nie. A po trzeciej pętli i finiszu po piasku pod górę, podczas którego mobilizowałam się przypominaniem sobie o podbiegach Justyny Kowalczyk pod Alpe Cermis podczas Tour de Ski (niezastąpiony motywator!), czułam się dokładnie tak, jak powinnam, biorąc pod uwagę założenia, że lekcja pokory się należy. Mięśnie miałam spięte, mimo całkiem niezłej rozgrzewki, zadyszka męczyła mnie niesamowicie, a poczucie, że moja forma daleka jest od choćby przyzwoitości triumfowało. A to wszystko mimo faktu, że ostatnio biegało mi się naprawdę fajnie - na płaskiej trasie czułam wręcz, że mnie "niesie". Najbardziej dotkliwe było odczucie, że moim mięśniom brzucha daleko do ideału... bardzo konkretnie poczułam ich słabość na zbiegach i przy przyspieszeniach na odcinkach płaskich - po prostu tak, jakby nie miało co trzymać całej sylwetki w odpowiednim ułożeniu (czyli takim, które sprzyjałoby przyspieszeniu, a nie komfortowi biegu w tempie długiego wybiegania). Ale - wracając truchtem do domu wiedziałam, że taki trening jest potrzebny - nie tylko dlatego, że każdy kolejny będzie łatwiejszy, ale przede wszystkim dlatego, aby poczuć, że daleko mi jeszcze do "ideału" i z większą pokorą podejść do przygotowań.
A co z outfitem? Otóż, pomijając fakt, że przybiegłam cała mokra (w końcu było południe i upał straszny), w trakcie biegu nabawiłam się otarcia pod pachą (na szczęście delikatnego). Odkąd biegam ze znacząco większą świadomością, jak ważny jest ruch ramion i intensywnie nimi pracuję, ważne jest też to, aby nie nabawić się otarć. Bawełniany top nie okazał się być tutaj dobrym sprzymierzeńcem. I jednak na przyszłość zrezygnuję z retro-outfitu :). Chyba, że ktoś mnie kiedyś zaprosi na plan filmowy do Central Parku, chcąc nakręcić scenę rodem z komedii romantycznych z lat. 90. ub. wieku...;)
Nieco pewnej systematyczności udało się złapać ostatnio - a to przecież i też ostatni dzwonek, aby "na serio" przygotować się do maratonu wrześniowego. Biegam więc - ostatnio serwując sobie nawet niedzielny trening w wersji lekko extreme, a to dlatego, że zamiar był lekkiego potruchtania ok. 45 min, bo wyjazdowo byliśmy z M. u jego rodziców, i moje bieganie wcisnąć chciałam przed wspólną kawę. Na szczęście nie zdradziłam się z zamiarem, że będę biegać tylko 45 min głośno, a kawa została odroczona, aż wrócę z biegania. A że okoliczności przyrody przyjemne w pobliżu, polną drogą ruszyłam na szturm lasu:).
Przed południem, bez grama wody, bez pieniędzy - potruchtać chwilę leśnymi ścieżkami. I wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że ja nie lubię wracać tą samą drogą, jeśli już wybiorę się w teren... A że biegnąc, nie widziałam w miarę przebieżnych ścieżek, którymi mogłabym odbić w którąś stronę i liczyć na to, że będzie niedaleko jakaś równoległa droga w kierunku powrotnym (bo zazwyczaj jest), to mój truchcik się przedłużał. Gdy zaczęły mnie gonić stada much, to i musiałam przyspieszyć, bo wrażenie było takie, że te wstrętne owady już dawno człowieka nie widziały i postanowiły urządzić sobie obiad moim kosztem. Więc przyspieszyłam - i dalej nie było gdzie skręcić. A na zegarku już prawie 40 min...W moim gardle - pustynia. Bo powiedzcie, kto rozsądny wybiera się w południe, gdy upał niezły (nie było wprawdzie 30 stopni, ale niewiele mniej) na trening bez wody? Nawet pieniądze dużo by mi w tym lesie nie pomogły:). Ale wreszcie dobiegłam - skrzyżowanie, droga, na której kiedyś już byłam rowerem. Łał - lecę. Oczywiście odbijając w kierunku "od domu" - bo jednak kusi, co tam też dalej się znajduje. Tempo, choć szybkie nie było, zaczęło spadać. Droga wyprowadziła mnie na łąki zasadzone zagajnikami, a na zegarku kilka minut po 12. Super. Żadnego źródła, żadnych owoców. Nie będę Wam nawet zdradzać, co sobie pomyślałam na widok krowy pasącej się na łące;). W pewnym momencie, gdy droga dalej jeszcze odbiła w kierunku przeciwnym do mojego, stwierdziłam, że pora lecieć "na krechę", bo inaczej duże szanse, że wylądowałabym w Opolu (o ile wcześniej nie padłabym z pragnienia..). I tak nadziałam się na rosnące w lesie jeżyny:). Nogi przybrały wygląd niegdysiejszy, gdy systematycznie wstydziłam się chodzić w spódnicach ze względu na zadrapania i siniaki. Ale skrót okazał się idealnie wymierzony i wybiegłam niemal w punkcie wyjścia tj. w sąsiedniej miejscowości, przez którą przebiegałam w drodze do lasu. A na końcu drogi - stara jabłonka z malutkimi jabłuszkami. Ależ te jabłka były fantastyczne! Choć kwaśne tak, że usta wykrzywiało, ale za to jakie soczyste:).
Ostatnie 2 km pobiegłam wersją po asfalcie, aby nieco zmusić się do przyspieszenia tempa. I tu okazało się, że soczyste jabłuszko to jednak było za mało. Dalej susza, a przed oczami miałam butelki wody. Jak epokowy Wiewór niemal:D.
Kawa czekała 1h 21 min, nie licząc oczywiście prysznica. Wyszło jakieś 14 km - ale cierpienie na trasie wielkie, tak jakbym już była w trakcie pokonywania maratonu. Z jednej strony - dobrze czasem tak siebie sprawdzić i powalczyć z samym sobą. Z drugiej jednak - nie zapominajmy - jest lato, jest gorąco, trening w południe przekraczający 10 km, bez ani grama wody to swego rodzaju brawura. Zdecydowanie odradzam.
Pytanie sama sobie zadaję, bo dziś w końcu udało się zrealizować plan, o którym myślałam już dawno. Tak dawno, że po drodze zdążyłam już o nim zapomnieć razy kilka. Przypomniałam sobie na początku lipca, wraz z mocnym postanowieniem, że do wrześniowego maratonu podchodzę z należytym przygotowaniem. Przeszkodziły upały pierwszej połowy lipca (nie znoszę - mogłabym dla pogody wyprowadzić się na stałe na Północ), a że teraz pogoda wyborna, to się wreszcie udało. Wrócić biegiem z pracy do domu:). W ramach przygotowań wyciągnęłam stary plecak rowerowy, zapakowałam wszystko co potrzebne do torby i...od lunchu już nie mogłam się doczekać, kiedy wyjdę wreszcie na trening:). Google Maps wyliczyły mi dystans 15 km do przebycia - miCoach zliczył 16,5 km i raczej to on się nie pomylił, biorąc pod uwagę czas, w jakim dostałam się do domu. Mało tego - udało mi się zrealizować założenie - taktyczne - nr 2. Mianowicie, druga część dystansu przebyta szybciej niż pierwsza.
Gdzieś tam z tyłu głowy kiełkują myśli już ze startem związane "a gdyby tak się udało na tym debiucie tak po 6:00/km przebiec...", ale staram się je skutecznie (póki co) blokować - chyba lepiej najpierw sprawdzić co i jak na tych 42 km słychać, a potem (na następny start) czynić założenia. Tak przynajmniej podpowiada mi rozsądek. Co myślicie? Jak "to-to" ugryźć?
No i rzecz nie mniej ważna - taki trening w drodze do domu to niesamowita oszczędność czasu! Zazwyczaj docieram do mieszkania do 1 h od wyjścia z pracy, jeśli nie mam nic do załatwienia po drodze. A tak - dołożyłam dziś nieco ponad 30 min i byłam już po treningu! Czyli w ogólnym bilansie jestem całą godzinę do przodu:). I na pewno nie był to ostatni raz. Myślałam, że jakiekolwiek obciążenie na plecach będzie mi przeszkadzać, ale nie było tak źle, bo plecak okazał się również niezły do biegania.
...i chyba będę częściej pisać, bo tyle okołobiegowych spraw się działo/dzieje, że chyba warto:).
No i stało się. Upały nie pozwalały się wyspać, nie mówiąc o wyjściu na jakikolwiek trening w minionym tygodniu. I tak aż do soboty, kiedy z niecierpliwością czekałam na budzik (niby dzwonek ten sam, jak codzień, a inaczej brzmi;)). Kilka łyżek owsianki, nieco izotoniku i wody, soczewy na zaspane (jednak) oczy, kilka minut rozciągania zaniedbanego ciała i fru... Wróć - jeszcze spora dawka OFFa, bo komary o 6.30 już - niestety - nie śpią.
Zapach porannego lasu, specyficzny aromat antykomarowego specyfiku i przebijające się przez leśne drzewa słońce w jednej chwili przyniosły skojarzenia z dawniejszymi częstymi wizytami w weekendowe poranki w lesie, związanymi nieodłącznie z oczekiwaniem i ciekawością, jakaż to danego dnia trasa czeka do pokonania. Fajnie było to poczuć;). Trening to może nie był najwyższych lotów, ale przyjemność biegania najwyższej próby. Zabrałam nawet ze sobą telefon, aby kilka obrazków uwiecznić, choć uważam jego posiadanie w trakcie biegania za zbrodnię na tym święcie, jakim jest możliwość oderwania się dyktatu technologicznego.
Poranne słonko.
A tam wyżej wdrapuję się na mini-cross:)
Wzdłuż tego terenu biegnie ścieżka - "Mosquito Highway: No OFF, no entry"
Aż chce się rano do takich obrazków wstawać;).
Aha - jako że na blogopisanie nie stawało czasu ostatnio, to nie ogłosiłam publicznie (a zewnętrzna motywacja też rzecz ważna;)), że zdecydowałam się na start w Maratonie Warszawskim we wrześniu. Chodziło mi po głowie już dawno, że w końcu ten prezent na ćwierćwiecze (zaległy) należałoby sobie wręczyć. Było odrobinę niepewności bo np. pisać mgr też kiedyś trzeba, a trening do maratonu jednak nieco czasożerny jest. Szalę przechyliła krótka rozmowa z jednym z szefów w firmie. Szef oczywiście biegnie i z zaciekawieniem oraz entuzjazmem wielkim jednocześnie dopytywał się o moje plany. Fajnie mieć takich ludzi w swoim otoczeniu. Fajnie mieć takich szefów:).
Cisza na blogu ostatnich dni na to efekt walki z chorobą - zatem zero biegania (niestety). Po Ekidenie jednak zapłaciłam swoją cenę i lekko mnie uziemiło. Na szczęście płuc nie wyplułam, zatoki się obroniły przed bakteryjnym potopem i dziś znów wyszłam sobie potruchtać. Do "mojego" lasu:). Jeśli ktoś nie próbował jeszcze biegać po podeszczowym lesie, to z serca całego polecam - wilgotne powietrze, rosa, ociekające z deszczu drzewa i krzaki - to jest klimat. Do tego samotność, bo akurat piaszczysta droga ewidentnie nie niosła po deszczu jeszcze żadnego biegacza. Fajnie. Jak dobrze cieszyć się z takich prostych spraw:).
O Euro nie będę pisać, bo drzwiami i oknami mi wychodzi - wybiegłam po meczu, a z wszystkich okien na osiedlu odgłosy stadionowe dochodziły. Jest sport w sercach Polaków, choć mięśnie polskich dzieci coraz bardziej toną w tłuszczu. Wybaczcie Wojaczkową obrazowość, ale strasznie mnie to rusza, takie poruszenie, które i tak przecież na prawdziwy ruch się nie przekłada. Nie to, że nie obejrzałam meczu:) - ciekawość jednak zwyciężyła i działałam na dwa ekrany, bo dziś przecież jeszcze nasi fantastyczni siatkarze gładko ograli Kanadę. Piłkarzom oszczędzę porównań:), z tych względów również, że się na piłce kopanej nie znam wcale. Choć ewidentnie widać, że trening biegowy nie zaszkodziłby naszej reprezentacji. Jest jeszcze jednak jedno, co ewidentnie dzieli siatkarzy w obecnej dyspozycji od piłkarzy naszej reprezentacji ostatnich x-lat. I to akurat również z bieganiem się wiąże - pod wodzą charyzmatycznego Anastasiego siatkarze wreszcie grają głową i to nie tylko w sensie taktyki, ale woli walki. Jak dobrze to znamy:). Nie mam wątpliwości, kto wygrałby w rywalizacji obydwu reprezentacji na dystansie maratońskim:). Rozpływam się tak nad siatkówką, bo szczerze żałuję, że zamiast prawdziwego "siatkoszału" mamy marketingowy "piłkoszał". Ostatnio podglądałam nieco, jak Igła szyje reprezentacyjną siatkówkę "od kuchni" - polecam zainteresowanym, bo tam widać, jak z jednej strony są to zwyczajni ludzie, a z drugiej niesamowicie oddani swojej dyscyplinie. Czego i piłkarzom życzę.
Miało nie być o Euro, ale jeszcze jeden wątek przy okazji. Jako że najbliższe trzy tygodnie sponsoruje również Adidas, to i ja się do wyrobów niemieckiej firmy raz jeszcze odniosę na łamach bloga.
Foto: Materiały Producenta
Brak mojego przekonania do Adidasa jako producenta sprzętu biegowego przełamały fantastyczne buty Supernova Glide 4. Koszulka z tej serii, którą również dzięki uprzejmości producenta otrzymałam do testowania niestety nie umocniła tej pozytywnej oceny marki.
Niby wszystko jest ok - koszulka świetnie skrojona (naprawdę), z praktyczną kieszonką (dedykowana do miCoacha), podszyta wzmacniającymi listwami materiałowymi, które pomagają utrzymać koszulką w jednym miejscu podczas biegu. Podobnie dekoracyjne firmowe paski poprowadzone wzdłuż talii pomagają z racji swej "chropowatej gumowatości" w utrzymaniu pasa na bidon w jednym miejscu. Rozsądnie rozplanowane strefy z siateczki odprowadzającej pot na plecach i pod pachami. Czyli ogólnie super. Poza jednym "ale". Jest ono natomiast tak znaczące, że naprawdę przekreśla pozytywną ocenę tej koszulki. Chodzi o materiał, z którego T-shirt jest wykonany - nie wiem, czy tylko w moim przypadku, ale po testowaniu już w każdych warunkach stwierdzam, że najlepiej radziła sobie jako pierwsza warstwa pod kurtką, gdy jeszcze w marcu było wieczorem zimno. Przy bieganiu tylko w jednej warstwie, koszulka w każdej temperaturze i w każdej pogodzie sprawiała wrażenie, jakby miała wiele wspólnego z ceratą... Niestety. Wprawdzie jestem osobą, która dość mocno się poci, jak na kobietę, ale w koszulkach innych producentów nie odczuwam takiego dyskomfortu. Mało tego, są takie dwie marki na "C" i na "N", których koszulki naprawdę sobie chwalę nawet w największe upały. Do tej pory nie kupiłam sobie sama koszulki Adidasa dlatego właśnie, że już przy przymierzaniu czułam
Foto: Materiały Producenta
, że nie będzie dobrze przepuszczać powietrza. Nie wiem, czy to tylko mój problem? Pamiętam, że chyba 2 lata temu, gdy biegłam w Biegu dookoła ZOO organizatorzy prosili o start w koszulkach, które były w pakietach. A że były techniczne Adidasa (któreś z serii Response), to skusiłam się na tę koszulkę. I wtedy były to naprawdę ciężkie 10 km - zupełnie, jakbym biegła owinięta w folię. Mniemam wobec tego, że coś musi w tych adidasowych tkaninach być, co mi nie pasuje. Jeśli jednak ktoś nie ma problemu i jego ciało współpracuje z tym materiałem, to szczerze polecam tę koszulkę.
Swoją drogą - znów do Euro nawiązując - ciekawe byłoby dowiedzieć się, co tam producenci do tych cudeniek, w których śmigamy pakują, nie sądzicie?
..i nie będzie to niestety post o potędze kobiecej natury, ani historia zwycięstwa kobiety w rywalizacji damsko-męskiej. Będzie za to o konieczności zmagań kobiety z kobiecą naturą. W kontekście niedzielnego Ekidenu, a jakże.
Mknę :)
Zatem może najpierw o imprezie. Nie byłam od rana, bo moja firmowa sztafeta startowała w drugiej turze o 14, ze mną na 3. zmianie. Gdy pojawiliśmy się z M., który dzielnie mi asystował i towarzyszył tego dnia, na scenie wdzięcznie radziła sobie Ania (autorka bloga Ania biega), zapowiadając ostatnich już biegaczy z pierwszej tury. Ekiden to naprawdę super zorganizowane biegowe święto - fajnie popatrzeć na ludzi, którzy czasem niemal z przysłowiowej kanapy się zmobilizowali do udziału w drużynowym biegu. Jednak nie ma nic lepszego niż team spirit, jeśli chodzi o mobilizację:). Czasem mam jednak wrażenie, że wszechobecny marketing (wiem, wiem, nieuniknione), pijar i siesar nawet, nieco uszami wychodzą podczas imprezy, której uczestnicy są obrandowani do granic nie-możliwości. Ale to tylko mały, maleńki minusik i to zupełnie z przebiegiem imprezy niezwiązany, a wynikający z mojego prywatnego nastawienia do kwestii. Za to wisienka na torcie po stronie Organizatorów - nie wiem na ile był to gest powszechny (gdy ja obserwowałam strefę mety, to taki właśnie był), ale uściśnięcie dłoni z gratulacjami po przekroczeniu linii mety to naprawdę ujmujące (to w wersji nieco oldschoolowej) - szacun! (w wersji bardziej współczesnej). Za te uściski i całodzienne święto - wielkie dzięki.
Najbardziej żałuję, że FDNT Running Team nie zdołał się załapać na listę po skróceniu terminów na dokonanie opłaty startowej, a na starcie nie pojawiło się jednak kilka drużyn i numery startowe przepadły... Za rok trzeba będzie być czujniejszym, bo impreza rokrocznie zyskuje na popularności.
Skupienie na twarzy i praca rąk :)
Teraz o meritum. Gdyby nie to, że musiałam przekazać pałeczkę koleżance na 4. zmianie, zeszłabym niechybnie z trasy. Jedynie ostatni wpis z bloga wspomnianej już Ani mnie nieco ratował - biegnie się głową, a nie nogami - tak sobie powtarzałam w myślach. No i tak biegłam ponad 6 km głową i rękoma, bo nóg nawet nie czułam, podobnie jak mięśni brzucha i kręgosłupa. Chociaż, wróć - czułam, aż do szpiku kości. M. stwierdził, że jakieś fatum nade mną ciąży, bo często miewam pierwszy dzień okresu właśnie w dzień jakiejś większej imprezy biegowej. A "ten" dzień to nie jest zwykły ból brzucha, to po prostu 24 h wyjęte ze świadomości, kiedy jedyne o czym myślę, to pozycja embrionalna na łóżku, z poduszką wciśniętą w brzuch. A w niedzielę nie było łóżka, tylko była Kępa Potocka i 10 km przede mną:). Do południa jeszcze było w miarę OK i wydawało się, że przyjęta "końska" dawka przeciwbólowa "da radę" - dała do 3 km. I te 3 km były jeszcze w miarę przyzwoite (pierwszy jak zwykle za szybki;)), potem było już tylko gorzej. Czytającym oszczędzę opisów, bo kobiety wiedzą o co chodzi, a żaden facet i tak się nie dowie, więc szkoda pisarstwa. Koniec końców, gdyby nie doping chłopaków z Ergo na wirażu przed ostatnim podbiegiem i mobilizacja M. na dobiegu do mety ("pokaż chłopakom, jak się finiszuje";)), pewnie musiałabym się wstydzić, że biegłam 10 km 55 min. A wyszło 54'08" - obiektywnie wciąż wstyd, bo biegałam już 51 minut i na taki wynik po ostatnim niedzielnym treningu byłam przygotowana, ale subiektywnie, to naprawdę duży sukces. Okupiony niesamowitym bólem i dogorywaniem na łóżku po powrocie do domu. Nawet się nie zmęczyłam, bo nie dałam rady...
Na osłodę jedynie mogłam sobie w duchu przyznać "a nie mówiłam", gdy widziałam przed sobą sylwetkę młodego postawnego chłopaka, który spacerował z pałeczką w ręku za linią 4. kilometra i przekonana byłam, że z miejsca ruszy, gdy tylko go wyprzedzę. Ten schemat niemal zawsze działa;)
Wielki niedosyt po wczoraj pozostał i niemoc taka, że z tą kobietą "w sobie" naprawdę ciężko wygrać w takie dni, jak ten wczorajszy. Bo bardzo nie lubię, gdy coś ode mnie nie zależy.
Miałam wczoraj ochotę i zamiar wielki wystartować w biegu Pucharu Maratonu w ramach testu przed Ekidenem. Miałam... Ale nie wstałam. I nie - nie zaspałam wcale; przeciwnie wręcz - od 5 rano nie mogłam znaleźć dla siebie miejsca na łóżku, a po dłuższej chwili okazało się, że nie mogę wstać, bo rozłożyła mnie awaria kręgosłupa... :(. Po raz pierwszy w życiu dopadło mnie coś takiego - coś mi "strzyknęło" na styku odcinka szyjnego i piersiowego najwyraźniej i kręgi nie chciały wrócić do swej standardowej pozycji. Auć.... Jeszcze do 8 miałam nadzieję, że coś z tym zrobię - maść, masaż, amol wreszcie (bo zawsze na wszystko pomaga;)) - nie było poprawy, więc się poddałam i zostałam w domu, oddając się roli housewife. A byłam naprawdę "desperate", aby pobiegać, bo przecież te 10 km w Lesie Sobieskiego miały być testem przed niedzielną dyszką na Ekidenie. Został raptem tydzień, a ja jestem w lesie treningowym, ale nie tym niestety, w którym być powinnam.
Między pieczeniem ciastek, mieszaniem jednej zupy, a przygotowywaniem innych smakołyków robiłam rachunek sumienia, no i wyszło - cały tydzień od niedzieli ani jednego treningu i praca non stop przed komputerem w pozycji siedzącej, a do tego łóżko z niezbyt wygodnym dla kręgosłupa materacem. Zasadniczo, im więcej się ruszam, tym bardziej i boleśniej odczuwam każdą przerwę od sportowych zajęć. Tydzień bez biegania powoduje wtedy czasem takie spięcie mięśni (ale nie ból) kręgosłupa, że czuję je niemal wszystkie. Z dawnych czasów wiem, że objawy takie ustają, gdy okres bezruchu zdecydowanie się wydłuża - wtedy poza ogólnym poczuciem, że nie jestem "fit" już mnie nic nie boli, bo ciało się do takiego stanu rzeczy szybko przyzwyczaja (co tłumaczyłoby w pewien sposób, dlaczego tak trudno większość "normalnych" - tj. statystycznych ludzi namówić do poruszania się).
Reakcja mięśni to jedno, ale z czasów licealnych, gdy jeszcze bardzo regularnie biegałam, pamiętam też jeszcze jeden aspekt takiego zaniechania. Otóż jakieś 2 miesiące przed maturą postanowiłam, że jednak oddam się nauce i z dnia na dzień przestałam biegać (co było jedną z najgłupszych decyzji, jakie w życiu podjęłam;)). Siedząc nad książkami do historii potwornie się "dusiłam" - miałam wrażenie, że brakuje mi powietrza, cały czas ziewałam, choć nie chciało mi się spać. Nie pamiętam jak, ale trafiłam do lekarza. Oczywiście lekarz nie słyszał żadnych zmian i wszystko było w jego ocenie w porządku, ale jakoś od słowa do słowa (od zawsze lubię spierać się z lekarzami;)) wybrzmiało, że po intensywnym związku, jestem z bieganiem w separacji. Diagnoza brzmiała "szok organizmu w wyniku gwałtownego zaprzestania wysiłku fizycznego" - tak mniej więcej w każdym razie. Chodziło głównie o odcięcie od tlenu, na które miałam zwiększone zapotrzebowanie, bo tak przyzwyczaiłam swój organizm. Gdy zaczęłam znowu truchtać było o niebo lepiej.
To już nawet nie chodzi o osławiony "runner's high" i kwestię hormonów. Podejmując (jakże ważną) decyzję o tym, aby się ruszać, należy mieć odpowiedzialnie z tyłu głowy myśl, że w ten sposób zmieniamy (na plus oczywiście) nasze ciała. Zmienia się cały układ ruchowy, nowe parametry zyskuje układ oddechowy, a wszystko w wyniku naturalnego dążenia do dostosowania się do zwiększonego wysiłku. Gdy w pewnym momencie z jakichś powodów zaprzestajemy takiego bodźcowania ciała, wtedy wszystko "wraca do normy" (tej gorszej, rzecz jasna). A takie powroty mogą boleć - dosłownie.
Wczoraj nie poddałam się jednak i w ramach rekonwalescencji przetruchtałam 30 min - nawet końcówka nieco szybszym tempem, ale to była tylko rozgrzewka przed rozciąganiem ciała i kręgosłupa. Kolejne 30 minut - mix strechingu, jogi i pilatesa - i nieco pomogło. Dziś już nawet lżej się wstawało i mogę w obydwie strony kręcić głową:). Wieczorem może dyszka wyjdzie.
Mądrzejsza (po raz kolejny) o swój własny ból, życzę udanej biegowej niedzieli!
Dzisiaj będzie o nowych biegowych towarzyszach, o których już Wam wstępnie wspominałam jakiś czas temu. Buty Adidas Supernova Glide 4, które otrzymałam od producenta do testowania wreszcie doczekały się swojej oceny:). A że nie jest ona jednowymiarowa, to odpowiedni czas i kilometraż upłynąć musiał (przebiegłam w nich ok. 130 km).
Love from the first sight.
Od początku zatem. Na co patrzy kobieta, gdy staje przed wyborem obuwia biegowego? Jasne, że na wygodę ;). Ale zanim to, najpierw zerka do pudełka i patrzy czy "to to" nadaje się do publicznego noszenia. Gdy otworzyłam pudełko z adidasami stwierdziłam, że jak najbardziej. Mało tego - ujął mnie ich wygląd,a kolorystyka w szczególności. Z dawnych czasów mam sentyment duży do reprezentacyjnych barw i tutaj Supernova wpisuje się znakomicie ze swoją biało-czerwoną kolorystyką.
Jest jednak jeden mały zgrzyt. A właściwie sześć - jakiś projektant (bo przecież na pewno nie była to kobieta) rozpoznawcze "paski" niemieckiej marki "umaił" czymś, co mogłoby w filmie o transformersach sprzed nastu lat grać. W każdym razie - zepsuł tym cały efekt, bo but mógłby być naprawdę bardzo estetyczny i po prostu ładny, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. A tak jest całkiem ładny;), ale raczej na 4 niż na 5.
materiały producenta / adidas.pl
Natomiast jeśli chodzi o wrażenia z biegowej eksploatacji obuwia, to są one jak najbardziej na 5. Sama jestem tą oceną nieco zdziwiona, bo zasadniczo do biegowych kolekcji Adidasa nie byłam nigdy przekonana. Buty tej marki zazwyczaj wydawały mi się za ciężkie i za szerokie. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy wzięłam nową Supernovę do ręki - but jest naprawdę lekki i tak też jest odczuwalny na stopach. Dość znacząca różnica w porównaniu do eksploatowanych ostatnio przeze mnie Ravennach.
Pierwsze wrażenie na stopach.
Dość dziwne. Jako miłośniczka obuwia z niską cholewką, w pierwszej chwili poczułam, jakby moja stopa "utonęła" w Supernovach. Szykowało się na ostrą krytykę, bo poza tym, jeszcze pięta była (w mojej ocenie) za mocno usztywniona, a przednia część stopy z kolei miała za dużo miejsca. Pierwszą biegową szansę dostały w słoneczny dzień na trasie wzdłuż Traktu Królewskiego, jakiś tydzień przed półmaratonem warszawskim. Od razu było ponad 20 km - i od razu wkładka obtarła mi piętę tak, że zrobił się mały pęcherz. Dlatego nie dostały szansy podczas startu w końcówce marca. Potem natomiast ten problem zniknął - nic mnie nie obcierało i nie obciera już więcej, a stopy przyzwyczaiły się do nowej "infrastruktury". Z fajnych elementów, zdecydowanie należy wyróżnić język - mięciutki i super układający się do stopy - minimalizuje ryzyko obtarcia przy niedbałym wiązaniu obuwia, zwłaszcza podczas dłuższego biegania. Dodatkowo siateczka, z której jest wykonana cholewka wygląda na solidną z jednej strony, ale z drugiej dobrze wentyluje stopę - w perspektywie nadchodzącego lata to duży plus.
Z biegowych ścieżek.
Był asfalt, był teren, był tartan nawet. Supernova to zdecydowanie but na twarde nawierzchnie (zgodnie z sugestiami producenta) - na asfalcie czuć w pełni, że część podeszwy pod piętą faktycznie pracuje inaczej - moje pierwsze spostrzeżenie było takie (znów w porównaniu do Brooks Ravenna), że wprawdzie jest miękko, ale jednak stopa musi sama popracować, bo pianka "sama nie biegnie" - co nie znaczy, że but nie ma sprężystości, chociaż pewnie przy dużo szybszym bieganiu niż moje odczucia mogą być zgoła inne. W każdym razie - ostatecznie przypadły mi gustu i moje stopy polubiły bieganie w nich. Pozytywnym zaskoczeniem jest naprawdę przyzwoita przyczepność do podłoża w terenie (testowałam w "moim lesie" ;)), ale i na mokrym tartanie również sobie radzą (wczorajszy deszczowy Test Coopera też zaliczyły). Od początku testowania podeszwa pozostała w nienaruszonym niemal stanie.
Po blisko 2 miesiącach użytkowania stwierdzam, że naprawdę udał się Adidasowi ten but. Wprawdzie lista różnych "systemów" jest dość długa (o nich możecie na stronie producenta poczytać), ale stopa raczej nie czuje się przez te systemy "osaczona" (jak moja np. w butach innej znanej marki na "A"). Supernovy to, jak się okazuje, bardzo wszechstronne buty, a do tego przyjemne dla stóp i dla oka;). Nie miałam jeszcze okazji przetestować ich na zawodach, ale już czekają na swoją kolej podczas Ekidenu, który zbliża się wielkimi krokami.
Dla kogo?
Z informacji producenta wynika, że Supernova Glide 4 to obuwie neutralne oraz dla stopy lekko supinującej. Tuta się obawiałam nieco, bo ja jednak nadpronuję lekko, ale była to obawa bezpodstawna. Szeroka dość podeszwa buta sprawia, że również osoby z lekką nadpronacją mogą z tego obuwia z powodzeniem korzystać. Zawsze jednak warto sprawdzić, jak stopy w nich pracują. Glide 4 to buty naprawdę uniwersalne - mogą towarzyszyć niemal na każdym rodzaju podłoża. ale jednak ich świat to zdecydowanie asfalt i na nim mogą zabrać w naprawdę przyjemną podróż biegową.
Jedynym minusem (poza rzeczonymi już transformerskimi paskami) wydaje się być cena - prawie 500 zł za buty to dość sporo i pewnie można byłoby znaleźć inne modele za mniejsze pieniądze, które byłyby satysfakcjonujące, ALE - w Supernovach ogólne wrażenie jest takie, jakie chciałoby się zawsze mieć w przypadku biegowego sprzętu - wszystko na swoim miejscu, porządnie zaprojektowane i wykonane, a do tego najzwyczajniej ładne. Co prawda, ciężko znaleźć buty, które mają wszystkie te cechy razem w jednym modelu, ale nie oznacza to, że rozgrzeszam cenę;).
O moim bieganiu notka będzie już jutro;). Tymczasem tym z Was, którzy jeszcze nie słyszeli przypominam, że jutro w całej Polsce odbędzie się Test Coopera dla Wszystkich - również niebiegających jeszcze znajomych;).
Ze swej strony serdecznie zapraszam na warszawski stadion "Orzeł" przy ul. Podskarbińskiej 14 (Praga Południe) - gdzie poza standardowym pakietem Czytelnikom bloga zapewniam gorący osobisty doping;). Test będzie się odbywać w godz. 10 - 16. Gorąco polecam! Osobom spoza Warszawy polecam lekturę listy lokalizacji w całej Polsce na końcu wpisu:). Więćej na www.testcoopera.pl
Lokalizacje warszawskie:
Warszawa - stadion la (400 m ) Orzeł,
ul. Podskarbińska 14
Warszawa - stadion la (400 m) SKRA, ul. Wawelska 5
Informacje:
Na jednym z 19 obiektów 12 maja w godzinach 10-16 można sprawdzić swoją kondycję biorąc udział w 12 minutowym biegu. W Kielcach, Poznaniu i Lublinie w Teście Coopera można wziąć udział 13 maja, a na Krakowskim AWFie można się sprawdzić 19 maja. W czerwcu badać swoją kondycję można w Pile 3 czerwca i Białymstoku 9 czerwca. Jesienią Ogólnopolski Test Coopera dla Wszystkich organizowany będzie 6 października.
Udział w Teście jest BEZPŁATNY, a każdy uczestnik Testu otrzyma:
samoprzylepny numer startowy,
certyfikat z wynikiem Testu,
napój POWERADE.
pierwsze 150 osób na każdym obiekcie otrzyma pamiątkową koszulkę
Test Coopera (czyt. test Kupera)– próba wytrzymałościowa opracowana przez amerykańskiego lekarza Kennetha H. Coopera na potrzeby armii USA w 1968 roku, polegająca na 12-minutowym nieprzerwanym biegu. Obecnie jest szeroko stosowany do badania sprawności fizycznej przede wszystkim sportowców.Celem Testu jest określenie maksymalnej wydolności tlenowej (tzw. pułap tlenowy V02max), która jest wyznacznikiem kondycji fizycznej. Kondycję fizyczną, w zależności od wieku i płci określa się na podstawie pokonanego dystansu.
Co zrobić by dobrze przygotować się do Testu Po pierwsze należy dobrze się rozgrzać, przygotowując organizm do wzmożonego wysiłku. Do testu powinno się przystępować maksymalnie skoncentrowanym i zmotywowanym. Na wyznaczony sygnał zacznij bieg. Pamiętaj, by na początku nie narzucić zbyt dużego tempa, ponieważ 12 minut szybkiego biegu to naprawdę duży wysiłek. Warto utrzymywać cały czas takie samo tempo, a dopiero w końcówce przyspieszyć. Jeśli podczas testu nagle opadniesz z sił – możesz chwilę odpocząć, jednak zrób to maszerując. Staraj się dać z siebie jak najwięcej, tak żeby po teście czuć duże zmęczenie – wówczas wynik testu będzie maksymalnie zbliżony do Twojej rzeczywistej wydolności. Po upływie 12 minut od rozpoczęcia biegu możesz się zatrzymać i zmierzyć przebytą odległość.
Lokalizacje w całej Polsce:
Biała Podlaska - stadion la (400 m ) AWF Biała Podlaska, ul. Akademicka 2
Bydgoszcz - stadion la (400 m) UKW Bydgoszcz ul. Chodkiewicza 30
Gdańsk - stadion la (400 m) AWFiS Gdańsk ul. Kazimierza Górskiego 1 od 11:30
Katowice - stadion la (400 m) AWF Katowice ul. Kościuszki
Katowice - stadion la (400 m) KS Rozwój ul. Zgody 28, od 13:00
Kraków - stadion la (400 m) MOS Kraków-Śródmieście, Plac na Groblach 23
Leszno - stadion la (400 m) MOSiR Leszno, ul. 17 stycznia 68, 14:00 - 20:00
Lublin - bieżnia la (400 m) MKS START Lublin, Al.Piłsudskiego 22
Łódź - bieżnia la ( 200 m) Politechnika Łódzka, Al. Politechniki 11
Olsztyn - stadiom la (400 m) Stadion UWM, ul. Oczapowskiego 12
Opole - stadion la (400 m) Stadion Miejski, ul. Sosnkowskiego 12
Płock - stadion la (400 m) MCS Płock, ul. Sportowa 3
Rzeszów - stadion la (400 m) Uniwersytet Rzeszowski, ul. Wyspiańskiego 22
Szczecin - stadion la (400 m) ZUT Szczecin, ul. Tenisowa 35
Toruń - stadion la (400 m) MOSiR Toruń, ul .Gen. Bema 23/29
Ustka - bieżnia la (175 m) SP nr 2, ul. Jagiellońska 1
Warszawa - stadion la (400 m ) Orzeł, ul. Podskarbińska 14
Warszawa - stadion la (400 m) SKRA, ul. Wawelska 5
Wrocław - stadion la (400 m) AWF Wrocław ul. Paderewskiego 35
Zielona Góra - stadion la (400 m) Uniwersytet Zielonogórski, ul. Wyspiańskiego 58,
Udało się! Ostatni karton po przeprowadzce rozpakowałam wczoraj, zrobiłam też porządki w biegowych ubraniach i akcesoriach. No i mam w końcu sieć:)
Jako że w ten weekend wyjątkowo nigdzie nie musiałam wyjeżdżać, zdołałam też wyruszyć na zwiedzanie okolicy, bo ostatnie tygodnie w pracy obfitowały w czasochłonne zadania i ani rano ani wieczorem czasu (i sił..) na bieganie nie zostawało... A że nie dorobiłam się jeszcze czołówki (w sumie, to nigdy nie była mi potrzebna..), to i nocne bieganie nie wchodziło też w grę, bo jednak rembertowskie uliczki nie są wymarzonym terenem do biegania. No ale dziś się udało:) Nie wczoraj niestety, bo wczoraj mnie chyba już od niebiegania jakaś migrena dopadła i dzień niemal cały mi wyjęła spod mojej dyspozycji. Dlatego dzisiaj już nie było wymówek:).
W sumie, to od półmaratonu biegałam razy kilka jedynie i czuję zdecydowany spadek formy. Pomyślałam jednak, że taka przerwa to dobra okazja, aby coś zacząć. Padło na porządne testowanie adidasowego miCoacha - postanowiłam, że spróbuję poprawić wynik na 5 km (na 24 min) i taki też trening wybrałam z proponowanych na platformie obsługującej urządzenie (z myślą o Accreo Ekidenie).
Na początek - dzisiaj - tzw. "assessment workout" - czyli trening, na podstawie którego owe akcesorium wyznacza zakresy tempa dla poszczególnych stref treningowych. Teraz nie będę się na tym skupiać, powiem jedynie, że zdziwiona byłam wielce, gdy po biegu zrzuciłam wyniki na komputer i okazało się, że po 3 tygodniach uśpienia biegowego miCoach pokazał, że górna granica mojej "komfortowej" (Green" strefy to 4:33 min/km, a tempo max (górna granica strefy czerwonej) to 2:43 min/km. Hmm... W sumie testowałam go już wcześniej i raczej dobrze wskazywał tempo biegu, ale tymi wynikami jestem zdziwiona - że za dobre i że mnie w ramach treningu miCoach wyżyłuje;). No ale będę dzielnie sprawdzać i się z tym wirtualnym trenerem ewentualnie spierać;). Wizualnie prezentuje się to tak ("wybielony" obszar to mój bieg bezpośrednio po assessmencie):
Tylko tętno wysokie, jak zwykle... :(
O lesie miało być przecież;). Bo teraz jestem taką szczęściarą, która ma 200 m od bloku las :) Najprawdziwszy. Nieważne, że nieco torami przecięty. Bo pachnie lasem (przetestowane;)). I ma nawet kilka miejscówek na małe podbiegi. Od kilku godzin, gdy doświadczyłam go na własnej skórze i pod własnymi stopami, jestem szczęśliwą ocobiegającą kobietą. Nawet plany na poranne treningi zaczęłam poważne snuć - z perspektywą leśnych ścieżek, takie planowanie jest jakby nieco łatwiejsze:).
I w tym oto pozytywnym nastroju życzę wszystkim owocnego nadchodzącego biegowego tygodnia!
Sobie również, bo jako że zgłosiłam się do firmowej ekipy na Ekiden, muszę na poważnie wziąć się za formę;).
Cisza chwilowa spowodowana przeprowadzką i brakiem (jeszcze) sieci nie oznacza, że nie biegam:). Wczorajszy rekonesans po nowej okolicy sponsorował K. (wielkie dzięki!). Wyszło podobno ok 8,5 km, delikatnym tempem. Zatem pierwszy od półmaratonu trening zaliczony. Niech to szaleństwo wreszcie się skończy - wszak trzeba zacząć znów porządnie trenować:).
I chyba tylko Skaryszaka żal... Ale cóż - liczę po cichu, że w weekendowe wybiegania (obym miała na nie czas) zastąpi mi je leśna okolica:).
No i po Półmaratonie Warszawskim :). Nie pisałam wczoraj, bo czułam mały zawód i musiałam się "z nim przespać";). Zawód oczywiście powodowany moim wynikiem, a nie wrażeniami po imprezie, bo te naprawdę wyśmienite :). Zatem po kolei:
1.
Na półmaratonie w barwach FDNT Running Teamu zadebiutowała grupa współzmobilizowanych przeze mnie uczestników i wszyscy skończyli z bardzo przyzwoitymi wynikami - moje sportowe serducho się raduje mocno, Chłopaki! Na marginesie - w klasyfikacji drużynowej byliśmy na 56. miejscu - w czołówce drugiej części stawki;).
2.
Start i meta, a także ostatni kilometr na Moście Poniatowskiego to była istna bajka! Fan-tas-tycz-nie! W ogóle nadwiślańskie krajobrazy Warszawy są super - odcinki trasy prowadzące Wybrzeżami były nie mniej urokliwe.
3.
Stadion Narodowy aż tak dużego wrażenia na mnie zrobił;), ale organizacja imprezy naprawdę bardzo przyzwoita - zwłaszcza, jeśli uwzględni się ilość uczestników imprezy. Wprawdzie poszczególne fale startowe miały lekki poślizg, co skutkowało wychłodzeniem na moście w oczekiwaniu na start (podskakiwałam i machałam czym się dało;) - nie skutkowało, bo wiało potwornie), ale z doświadczenia wiem, że ciężko takich poślizgów uniknąć przy imprezach z taką ilością uczestników i możliwych czynników, które mogą powodować opóźnienia - zresztą, patrząc na założony timing poszczególnych fal, gołym okiem było widać, że szanse na jego realizację są mniej niż znikome - tyle tytułem "pstryczka";).
4.
No i w końcu meritum:) - 1:52:24 - mój nowy PB, co wystarczyło na 218. miejsce w kobiecej kategorii OPEN (wg czasów netto - 215. miejsce; w klasyfikacji studentek (haha -jeszcze!) - 19.; a w kategorii K30 (o-matko!) - 57. miejsce)
Biorąc pod uwagę wynik ubiegłoroczny w Sobótce i wynik sprzed dwóch lat ze stolicy, to ponad 5,5 minuty lepiej - zatem znacząco. Po cichu liczyłam jednak, że będzie 1:50 i do 17. kilometra wyglądało na to, że szanse są, bo każdy kolejny kilometr miałam pod pełną kontrolą (tradycyjnie, poza pierwszym;) - ale to wina narwanego zająca na 1:50, który biegł dobrze poniżej 5'00" od samego startu).
Faktem jest, że po długim oczekiwaniu na start, wybiegłam z niemal zimnymi mięśniami (mimo usilnych prób ich rozgrzania w oczekiwaniu na wystrzał startera) i przez pierwsze minuty tak naprawdę na nowo się rozgrzewałam. Szybka to była rozgrzewka w pogoni za zającem, bo wyszło 5'03". Kolejne prezentowały się następująco:
No cóż - końcówka nie powala. Naprawdę miałam wrażenie, że kontroluję bieg i nie szarżuję za bardzo - ale na 17. kilometrze przestraszyłam się, że biegnę za szybko i nieco zwolniłam.. Akurat wtedy wybiegaliśmy na długą prostą na Czerniakowskiej, gdzie dęło prosto w twarz. Lekkie zwolnienie=lekkie ochłodzenie mięśni + mega wiatr = mega wychłodzenie mięśni. Nie chciały już ze mną współpracować w żaden sposób Te ostatnie 4 km przebiegłam głową, a nie nogami. Serio. Gdybym miała posłuchać nóg, to stanęłabym w miejscu albo zamieniłabym się z którymś z wolontariuszy stojących na trasie. Na szczęście jest jeszcze głowa:). I na szczęście mi jej nie urwało na wczorajszym biegu:). Na osłodę na moście "wzięłam" Japończyka w jaskrawopomarańczowej koszulce z nadrukami "Drunk Samurai" i "Run for beers", który wyprzedził mnie ostro na jakimś 7. kilometrze. Ścigałam się z panią w czarno-różowym stroju przez ostatnie 2 km i też mi się udało.
Na dobiegu (a właściwie na zbiegu w dół do Wybrzeża Szczecińskiego) jeszcze resztkami sił przycisnęłam - w głowie miałam ostatnie interwałowe szaleństwa pod dyktando Wojtka Staszewskiego - zwłaszcza czwartkowe piramidki - i jakoś poszło:).
Z pozytywów - wreszcie (!) wpadłam na metę porządnie wykończona - jak ja tego pragnęłam;). Czułam wysiłek wszędzie - w płucach, w brzuchu, w nogach - kurczę, ale trzeba mieć poprzestawiane w głowie, aby się tak z tego jak dziecko cieszyć;).
Hmm.... Czyli w sumie nie najgorzej wyszło - dzisiaj kontrolnie sprawdziłam, ile powinnam była się spodziewać po swoim ostatnim wyniku na 10 km według kalkulatora dostępnego na bieganie.pl - no i wyszło - 1:52:26 - "urwałam" 2 sekundy. Oczywiście nie stosowałam kalkulatora przed biegiem:).
Małe niedogodności spotkały mnie ze strony koszulki, która mnie obtarła pod pachą - biegłam w teamowej koszulce Kalenji - ale jak zwolniłam przy końcówce, to i koszulka mniej obcierała;).
Po nocy pełnej analityczno-biegowych przemyśleń doszłam do odkrywczego wniosku, że pora wziąć się za trening pod 10 km w pierwszej kolejności na najbliższy okres - złamać 50 minut i potem urywać te 2,5 minuty na półmaratonie. Jeszcze w tym sezonie. Dopóki tego nie zrobię, nie startuję w maratonie. A że start w Warszawie we wrześniu już dawno został zaplanowany, to nie ma wyjścia, jak tylko wziąć się porządnie do roboty! :)
Już jutro przekonam się, czy ostatnie treningi znajdą przełożenie w rezultacie podczas Półmaratonu. Poprzeczka sprzed dwóch lat to 01:58:09 - oficjalnie zamierzam ją pokonać;). O swoich cichych zamiarach nie będę mówić:). Jutro ma być wiosenne święto mojego biegania - i na tym poprzestaję. Na szczęście start jest rzut beretem ode mnie, więc nie stracę za dużo na nocnej zmianie czasu;). Ale i tak zawczasu pakuję wszystko, co potrzebne. Dziś w lekkim truchcie w końcu wypróbowałam po raz pierwszy tej wiosny jedną jedyną górną warstwę z krótkim rękawkiem - i tak też jutro startuję. Do tego krótkie spodenki i fru...:). Fajnie, że będzie ze mną jeszcze kilka osób, które udało się namówić do startu pod szyldem FDNT Running Team - za nich będę podczas biegu mocno trzymać kciuki!
Powodzenia wszystkim startującym!
Tymczasem uciekam po pakiet do Centrum Olimpijskiego:).
No i zdarzyło się, że w wyniku zwiększonej systematyczności ostatnim czasem poczułam, że jestem nieco zmęczona. A do półmaratonu w Warszawie raptem tydzień. I ten ostatni tydzień dedykuję odpoczynkowi:). Lekki trening we wtorek, ostatni trening z Wojtkiem w Centrum Biegowym Ergo w czwartek (ciekawość mnie zżera, cóż też wymyśli tym razem:)). Lekki truchcik w sobotę i....i ma być głód biegania w niedzielę rano. Wielki głód.
A jeśli o głodzie już mowa, to ostatnich kilka razy (w tym dwa długie wybiegania, ponaddwugodzinnne) testowałam owsiankę z przepisu umieszczonego w styczniowo/lutowym BIEGANIU - sprawdza się bardzo - zarówno pod względem energetycznym (dostarcza energii na długo), jak i metabolicznym (ze swoim wolnym dość metabolizmem muszę bardzo uważać na to, kiedy jeść przed startem - dziś testowałam posiłek 30-40 min przed - żadnych problemów). Polecam!
Miniony tydzień znów był dość intensywny - nie tylko biegowo, przez co nie udało mi się zrobić wtorkowego treningu. Niemniej, poranek poprzedniej niedzieli został zagospodarowany na porządne wybieganie (nieco ponad 20 km). Z pyszną kawą w biegowej sieciówce na pl. Trzech Krzyży na zakończenie treningu:). Czwartek na treningu interwałowym w Ergo (sztafety i wprowadzenie rywalizacji po raz kolejny sprawdziły się jako fantastyczny mobilizator do maksymalnego wysiłku:)), gdzie Wojtek naprawdę dał nam niezły wycisk. Nie wiem czy przyczynił się do tego fakt, że ogólnie mega zarobiona byłam cały tydzień i z ledwością wyrabiałam się ze spaniem, ale prawda jest taka, że do dziś rano czułam jeszcze obolałe mięśnie... Choć wczoraj dla relaksu leciutki truchcik na Agrykoli zaliczyłam wieczorem za namową K. A dzisiaj znów wybieganie - znów Trakt Królewski i znów ponad 20 km. Tempo bardzo easy:). No i to słońce - zaczyna się najgorszy dla mnie okres, chociaż sama się czasem zastanawiam, jak można nie lubić słońca. Cociaż.... - gdy biegnie się przez miasto chodnikiem lub asfaltem, to naprawdę można nie lubić:).
fot. ocobiegakobiecie.blogspot.com
Czwartek w ogóle był bardzo "obfitym dniem":). Do pracy przyjechała dla mnie paczka. A w paczce prezenty od firmy adidas do testowania.
Zauroczona barwami narodowymi już zaczęłam testowanie Supernova Glide 4:). Pierwsze wrażenia już niebawem.
fot. ocobiegakobiecie.blogspot.com
W drugiej paczuszce gadżet, który udało mi się dziś w końcu uruchomić i powoli zacząć rozgryzać;). Adidas miCoach Pacer - sprawia jednak wrażenie urządzenia, które może nie być najłatwiejszym współpracownikiem przy treningach - ale nie poddaję się:). O efektach "starcia" Kaha vs. miCoach będziecie na pewno informowani;).
Tyle miałam do napisania, bo dużo się w ostatnim tygodniu działo, ale niestety czas codziennie prędkość TGV co najmniej przyjmował...i nie wyszło... Chyba na przyszłość trzeba o wyprowadzce z Waw pomyśleć;). Zatem dzisiejsza notka w ramach podsumowania - sztuka w trzech aktach.
Akt I
Cross między mostami
Akcja dzieje się w pięknym mieście Wrocławiu, do którego Kaha przybywa nad ranem dn. 2 marca niezwykłej popularności pociągiem relacji Warszawa Wsch - Jelenia Góra, podążając za głosem serca - z miłości do M. i do biegania:).
Bieg w ramach Otwartych Mistrzostw Wrocławia na dystansie 13 km miał stanowić ważny element treningu tego tygodnia. Przedłużona rekonwalescencja spowodowała, że ostatecznie stanowił jedyną jednostkę treningową. Ale oficjalną:) - po dość długim czasie oczekiwania udało się bowiem uzyskać dodatkowy numer startowy, jako że na zapisy internetowe Kaha się już nie załapała. Numer na pierś, krótka rozgrzewka i do przodu! Niestety bez zegarka, bo ten postanowił tym razem zostać w Warszawie i odpocząć. Zatem telefon w rękę, miCoach "on" i.....searching, no GPS found... Cisnęło się ładne słowo na usta, ale po powstrzymaniu się, Kaha doszła do wniosku, że przecież telefon ma taką fantastyczną funkcję jak zegarek:). Stoper też zapewne miał, ale na zgłębienie gdzież on się w czeluściach Androida zapodział szkoda było czasu.
Pierwsze kilometry dłużyły się potwornie, krok biegowy mało sprężysty, oddech ciężki, ba - żaden niemal, a to z powodu kataru o intensywności dalece przewyższającej intensywność Kahowego biegu.
Obrazowych opisów czytelnikom oszczędzimy:)
Skręcając z mostu na drugą część pierwszego okrążenia, nie zdawała sobie Kaha jeszcze sprawy, że wkracza na grząską patelnię. Trzeba bowiem dodać, że dzień był iście wiosenny i Słońce zapanowało nad Wrocławiem. Trzy warstwy, zgodnie ze sztuką zimowego ubioru, okazały się nadmierne, zwłaszcza, że były koloru czarnego. W rezultacie w głowie Kahy jeszcze przed 5 km zaświtała myśl, że może jednak skończy po jednym okrążeniu...Wszak okres rekonwalescencji, obiektywne przeszkody związane z oddychaniem... Pitu-pitu... Wystarczyło, że wyprzedził Kahę osobnik wagi ciężkiej - motywacja zadziałała bez zarzutu, nie było już mowy o żadnym schodzeniu z trasy. Mało tego, druga część była już nieco żwawsza, choć wciąż jednak w tempie bardziej treningowym niż startowym. Wbiegając na metę nie spodziewała się Kaha, że na zegarze jedyne 1:10:19 będzie. A było.
Finisz Kahy. Autor NN (do uzupełnienia)
Oczekiwanie na zakończenie imprezy i losowanie nagród (niezawodna siła, aby zatrzymać biegaczy na dłużej niż li-tylko moment przekroczenia mety) upłynęło w miłym towarzystwie niezawodnego M. i niejakiej Kasi, wrocławskiej blogerki, i jej Świty:).
Finałowa scena aktu I rozegrała się w Saunarium wrocławskiego Aquaparku. Ale to już pozostawmy za zasłoną wodnej pary, której w Saunarium nie brakowało...
Akt II
Kuper i dwa Coopery, czyli VO2max
Piękny, czwartkowy, niemal wiosenny wieczór, Park Krasińskich, Warszawa. Grupa kilkunastu biegaczy pojawia się na terenie parku z trenerem Wojciechem S. na czele. Wszyscy słuchają pilnie. Wśród nich Kaha i K., którzy na Ergo Trening z Wojtkiem przybyli już po raz kolejny.
Lekko nie będzie, zapowiedział trener już przed wybiegnięciem z bazy startowej Sklepu Ergo. Mało tego - trening miał być najtrudniejszym z całego cyklu. Cóż - myśli Kaha - dam radę. Ale zanim cała grupa wyruszy na walkę 2 x 12 minut w tempie życiówki na 10 km po ścieżkach parku, Wojtek zaprosi wszystkich do zabawy z piłkami lekarskimi. Potem jeszcze chwila dodatkowej rozgrzewki, głośne odliczanie i start! Pierwsze 12 minut skończyło się po ok. 2400 metrów. Cooper powiedziałby, że to dobry wynik, biorąc pod uwagę wiek Kahy. Do bardzo dobrego brakuje 300 metrów. Niestety, drugie 12 minut nie przybliża Kahy na tyle do progu "bardzo dobrze". Wciąż jest dobrze, ale już kilkanaście metrów więcej. Wojtek zadowolony z podopiecznych, ci drudzy nie mniej:). Ale Kaha zmęczenie czuje w mięśniach. Na osłodę po wysiłku Janek z Ergo częstuje wszystkich krówkami. Ale, ale - Ladies first, wszak dzień kobiet był. A prawdziwa kobieta to taka, która biega:).
Następnego dnia okaże się, że trening faktycznie był robiony bez oszczędzania się, bo będzie miała Kaha zakwasy w mięśniach skośnych brzucha. I dobrze!
Akt III
Grand Prix Warszawy 10.03.2012 r.
Sobotni poranek. Święto biegowej Warszawy na Kabatach. Tym razem Kaha nie zaspała na start i po wcześniejszej porannej wizycie w Rembertowie ruszyła z K. do Natolińskiego Ośrodka Kultury, a stamtąd na start biegu na 10 km. Okoliczności przyrody sprzyjające, pogoda mało wiosenna, acz wtedy jeszcze nie padało.
Na starcie biegu istny tłum zdeterminowanych biegaczy, rozgrzewających się przed sygnałem startera. Okazuje się, że dziś kobiety startują w pierwszej turze. Mężczyźni 5 minut po nich. Kobiecy start nie był nadmiernie dynamiczny. Dla Kahy to akurat dobrze, bo nie ma od samego początku zewnętrznej presji, aby biec zbyt szybko w pierwszej części trasy. Zatem sytuacja dobra do przetrenowania taktyki biegu, która przyda się również podczas półmaratonu. Pierwsza część biegu nieco wolniejsza, druga szybsza, z mocnym finiszem. Bez założeń czasowych - bieg ma być przecież testem tego, gdzie jest Kaha na drodze przygotować do startu 25 marca w Warszawie.
Pierwsze kilometry spokojnym, równym tempem - monotonnie nieco, ale taktycznie właśnie tak, jak być powinno. Dopiero po 3 km, gdy najszybsi mężczyźni zaczęli wyprzedzać peleton kobiet, cały bieg nabrał nieco więcej dynamiki. Jednak nie ma to jak dobre zające - myśli sobie Kaha i po chwili korci siebie sama - wszak miał być to trening taktyczny. W połowie dystansu okazuje się, że pół butelki Powerade'a przed startem było jednak zbyt dużą dawką. Udało się jednak opanować pojawiającą się przez kilka minut kolkę. Tuż przed ogrodzeniem minął Kahę K. i pomknął niemal łamiąc życiówkę po drodze:). Kaha też nabrała nieco więcej wiatru w żagle i powoli, acz systematycznie zaczęła przyspieszać i wyprzedzać kilka kolejnych rywalek kategorii kobiecej:). Fajnie - pomyślała. Wszystko rozgrywało się po myśli Kahy, do momentu, gdy mniej więcej w okolicy 7 km okazało się, że jednak znów się Kaha za ciepło ubrała... Przyspieszanie zaczęło kosztować dużo więcej potu niż zwykle. Na szczęście meta była już coraz bliżej. Ale zmęczenie już też powoli zaczęło się odzywać w mięśniach. Rzut oka na zegarek: 42 minuty biegu minęły. Bez oznaczeń kilometrów ciężko się rozeznać dokładnie w przebytym dystansie. Ale w głowie przypomniała sobie Kaha o czwartkowym treningu - 12 minut na maxa dała radę, da radę i tym razem - zwłaszcza, że na pewno kilka minut mniej niż 12 pozostało do końca dystansu.
Ostatni kilometr rozegrała Kaha w sposób taki, że w końcu sama z siebie była zadowolona - było tylko szybciej, z mocnym finiszem - zgodnie z wszystkimi założeniami. Nawet gratulacje za finisz od zawodnika kategorii męskiej dostała na mecie. Zadowolona ustawiła się w kolejce po herbatę i pączka.
Na zegarku czas 51'25". Rok wcześniej było 54'44". Jeśli nawet na tej trasie brakuje tych 200 m do 10 km., to i tak w tym sezonie na 10 km w wykonaniu Kahy musi w końcu pęknąć 50 minut.
Czego głównej bohaterce dzisiejszej sztuki życzymy.
PS. Dla wytrwałych czytelników dzisiejszego wpisu - muzyczna zapowiedź coraz cieplejszych i słonecznych dni na treningi:)
Co za tydzień...! Westchnęła K. i eksplorując dawno już zapomniane odległe obszary grubego koca, zanurzyła się w smacznym, zasłużonym śnie... Tak mogłabym pisać, gdyby powyższy świat przedstawiony nie był tylko moją urojoną bajką;).
A napiszę inaczej. Cały tydzień mam w plecy. Wirus ubiegłoczwartkowy rozłożył mnie na łopatki na całe trzy dni - zaatakował gardło, potem zatoki. We wtorek skończył się mój przymusowy urlop, zaplanowałam wieczorne pieczenie przed ostatnim dniem w pracy i jakoś było lepiej (czułam nawet zapach ciasta z piekarnika - not that bad;)). Dałam radę wczoraj od rana do nocy być na nogach, dopinać ostatnie sprawy, rozliczać się, przeliczać, potem żegnać, żartować, taszczyć siaty z blaszkami, kwiatami, upominkami (no dobra - to było miłe akurat;))... Na koniec jeszcze witać i brylować na wieczornym spotkaniu z gatunku VIM (very important meeting:)). To wszystko w nowo nabytym obuwiu typu mega-seksowny-botek na 11 centymetrowej szpilce i z paczką chusteczek w zanadrzu na cholerny, zatykający zatoki katar. Damn, wróciwszy do domu, padłam. I niemal nie wstałam na dzisiejszy pierwszy dzień w nowej korpo-pracy. Żeby nie było zbyt łatwo, to już mega po kobiecemu dopadł mnie okres. A co, niech już naprawdę będzie to chrzest bojowy - tak rano myślałam:). Teraz myślę, że fantastycznie być kobietą, ale te wszystkie szpilki, tampony, no-spy, piekarniki, torebki pełne wszystkiego-co-zawsze-może-się-przydać, to, cholera, strasznie męcząca sprawa. I weź tu nie bądź feministką;).
A tak na marginesie, spostrzeżenie z wczorajszego wieczora - kobieca garderoba nie jest przystosowana w żaden sposób do prowadzenia rozmów na wysokim szczeblu w warunkach standing-dinner czy podobnych - widziałyście kiedyś w połach kobiecej marynarki/żakietu kieszonkę na wizytówki? Przecież nie zawsze można trzymać cały czas przy sobie jakąś kopertówkę just in case. O większej torebce nie wspomnę. W takich sytuacjach byłoby to śmieszne. No i dochodzi do wymiany wizytówek - przyjmujesz od Pana X., z atencją acz sprawnie omiatasz wzrokiem i.... Twój interlokutor zdążył już też zrobić to samo, odchylił połę marynarki i....zdążył też w kieszonce umieścić Twoją wizytówkę, a Ty pozostajesz z kartonikiem w dłoni, z którym nieelegancko jednak wygląda się na dłuższą metę....Tyle w kwestiach mocnookołobiegowych;).
A żeby nie było aż tak niebiegowo, wspomnę, że w sobotę nie zamierzam rezygnować z wrocławskiego Crossu między mostami - ostatecznie będę przepędzać choróbsko;). I jeszcze, że ostatnie zmiany w moim życiu zawodowym mają wbrew pozorom sporo wspólnego z bieganiem..;) Jednak znalezienie wspólnego języka również na tej niezwykle ważnej płaszczyźnie - to jest to!:). Że będzie jeszcze okazja, aby o tym wspomnieć - nie wątpię.
...a właściwie pod górę:). To, co dziś zaserwował nam Wojtek na treningu Centrum Biegowego Ergo, zakrawało o masochizm:). Siła biegowa w wydaniu MAX, trening z czerwonym wykrzyknikiem "UWAGA - boli".
Bolało, oj, nawet bardzo. Ogień w udach grzał niesamowicie. Bo czego my dziś nie robiliśmy - na rozgrzewkę (i chyba dla podpuchy;)) zabawy z piłkami, potem trucht na Podwale i tam nastąpiła egzekucja:). Zestaw ćwiczeń z wykrokami, marszem dynamicznym, "żabkami", skipy maści wszelakiej, a na deser podbieg do samej niemal góry pod kościół paulinów - i tak sześć razy. Uwierzcie - po pierwszym chwilę wątpiłam, czy dam radę zrobić choćby połowę planu. Po trzecim chciałam jeszcze:). Sześć było tak w sam raz - poczułam się zmasakrowana, ale wciąż żywa. Dzięki wielkie Wojtek za ten wycisk!
Przedostatni i ostatni podbieg już w towarzystwie samych mężczyzn, bo pozostałe kobiety zdezerterowały po 4. serii - ktoś musiał honoru kobiet bronić;). Pomijając jednak kwestie kobiecego honoru - ta biegowa część mnie była bardzo ukontentowana po 6. serii:). Nie ma to, jak satysfakcja z ciężkiej pracy. Taka związana z fizycznym wyczerpaniem. No ale za to przecież tak lubimy biegać:) - to taka namiastka prawdziwego zmęczenia, a nie zmęczenia oczu i ciała od ślęczenia w kodeksach czy przed komputerem w Excelu przez czasem naście godzin dziennie. Chyba gdzieś głęboko drzemie w nas taka dość przecież pierwotna potrzeba. Tylko nie wszyscy ją sobie jeszcze uświadamiają:).
Najgorsze, że najwyraźniej przechwyciłam jakiegoś paskudnego wirusa od koleżanki... Pół gardła już się z nim mocuje - chwytam zatem kubek z mlekiem z miodem i uciekam spać w poczuciu dobrze wykonanego treningu:). A wirusowi się przecież nie dam;).